Podróż do cywilizacji

WE WŁADZY OJCA (Padre padrone). Reżyseria: Paolo i Vittorio Tawiani. Wykonawcy: Saverio Marconi, Omero Antonutti, Marcella Michelangeli, Fabrizio Forti i inni. Włochy, 1977.

Nie byłem entuzjastą twórczości braci Tavianich („We władzy ojca" to ich szósty film w ciągu 16 lat). Debiut (wraz z Valentino Orsinim) „Mafia nie przebacza", wyświetlany w Polsce w latach 1965-70, był co prawda obrazem interesującym, ale filmy późniejsze (już bez Orsiniego), między innymi kursujący w kinach studyjnych i DKF-ach „Święty Michał miał koguta”, są trudne do przyjęcia.

Dziś trzeba te wszystkie próby traktować jako przygotowanie do „We władzy ojca”, filmu zrealizowanego na taśmie 16 mm dla włoskiej telewizji, ubiegłorocznego laureata Złotej Palmy w Cannes.

Bracia Taviani pozostali wierni autentykowi: już w filmie „Mafia nie przebacza" inspiracją była prawdziwa historia sycylijskiego działacza związkowego Salvatore Cornevale, a „We władzy ojca" jest przetworzeniem (bo trudno ten film nazwać adaptacją) dość głośnej na wydawniczym rynku autobiografii Gavino Leddy, pisarza i językoznawcy, specjalisty w dziedzinie narzeczy sardyńskich. Obraz ten wyraźnie nawiązuje do tradycji włoskiego weryzmu, a w samym kinie przede wszystkim do „Bandytów z Orgosolo” De Sety oraz paradokumentalnych filmów politycznych i mafijnych w rodzaju „Salvatore Giuliano" Rosiego.

To nawiązanie jest jednak tylko punktem wyjścia. Film Tavianich odsłania dalsze zaskakujące możliwości tej metody twórczej, skazanej, zdawało się, na chłodną relację faktów, których uogólnienie przyniosło z reguły jedynie doraźne społeczno-polityczne konstatacje.

Autorzy mieli niewiele atutów. Jeden to Sardynia, uboga siostra Sycylii. Sycylię każdy zna z dziesiątków filmów o mafii, Sycylia jest koronnym tematem włoskim, symbolem zacofania Południa, wyspą-reklamą całego kraju. Sardynia wegetuje na uboczu, tamtejsze wendety są prymitywne, nędza - szara, turystów nie przyciągają jałowe, kamieniste wyżyny - i mało kto wie, że tam właśnie zachował się rezerwat prawdziwego, niewiarygodnego zacofania. Tę właśnie szokującą niewiarygodność wykorzystali autorzy „We władzy ojca" jako źródło napięcia. Ale nie tylko; obraz Sardynii w filmie najlepiej zdradza przyjętą metodę: rzeczywistość jest bulwersująca, bo odkrywa współczesne (początek lat sześćdziesiątych) średniowiecze, plenery natomiast są niezwykłej, lirycznej piękności. To nie jest Sardynia przyjezdnego dokumentalisty, którego film walczy o postęp, to Sardynia widziana przez Leddę, człowieka stamtąd. Różnica olbrzymia.

W tej niewiarygodnej wyjątkowości kraju bracia Taviani ukazują niewiarygodnie wyjątkowy los Gavino Leddy, który w połowie XX wieku w zachodniej Europie był do dwudziestego roku życia niemal półjaskiniowym analfabetą, ponieważ pasąc owce na wyżynach Sardynii nie miał żadnego kontaktu z cywilizacją. I znów niespodzianka: początkiem nowego życia skrajnie prymitywnego Gavina (Saverio Marconi) nie jest przyniesiony do szałasu banalny kaganek oświaty, lecz nagłe przebudzenie się wrażliwości pod wpływem muzyczki zabłąkanych wiejskich grajków, wrażliwości i autorefleksji pojętej jako niezbędny warunek, aby Gavino w ogóle mógł wyruszyć w swą życiową drogę. Ani przez chwilę nie jest on obiektem socjopsychologicznych obserwacji, lecz jakby bezpośrednio fotografowanym samym losem ludzkim, wprawdzie kuriozalnym, ale przez to ułatwiającym prześledzenie fascynującej podróży do cywilizacji.

Forma i poetyka filmu są zdumiewające w obecnej dobie stagnacji w światowym kinie. Przede wszystkim autorzy ostentacyjnie zachowują dystans wobec dzieła. To nie oni, lecz autentyczny Gavino Ledda wprowadza na ekranie aktora Omero Antonutti, który zresztą znakomicie zagra rolę ojca, w drzwi szkoły-dekoracji, za którymi rozpoczyna się opowieść. W całym filmie komentarz towarzyszy długiemu ciągowi raczej statycznych epizodów, zrealizowanych konsekwentnie metodą dysonansu. Bracia Taviani zachowują się tak, jakby jeden z nich monotonnie wymieniał suche fakty, a drugi jednocześnie recytował okrutne i bardzo uczuciowe w swej rzeczowości wiersze o tych samych faktach. Szkolne formułki wobec ekspresji tego filmu są bezradne: retoryka i chłód tworzą w nim lirykę. Harmonia tego dysonansu jest podstawą sukcesu filmu i zarazem fenomenem zadziwiającym.

Sądzę zresztą, że nie tyle trudna, co nie spotykana dotąd poetyka „We władzy ojca" dotrze do nielicznych widzów. Nie wszystko się też udało. Są sceny przejmujące (niemal wszystkie z ojcem, montaż radia, moment załamania - może zamiar samobójstwa? - na wieży w Pizie) i są zupełnie chybione (natrętnie symboliczna w tym werystycznym filmie scena nauki w trakcie ćwiczeń czołgów), ale o ogólnym silnym wrażeniu decyduje całość utworu, a nie jego lepsze czy gorsze fragmenty.

Treścią dzieła jest historia pokonania olbrzymiego dystansu kulturowego, przede wszystkim przez emancypację duchową, której wyrazem jest bunt przeciw absolutnej, patriarchalnej władzy ojca. Bunt samotny i zdeterminowany, ukazany jako dramat moralny i jako pojedynek charakterów. Syn zmaga się z totalnym autorytetem ojca, lecz jednocześnie zawdzięcza mu to, co najważniejsze: nieefektowną, ale niezmożoną siłę charakteru. Gavino nie może istnieć bez ojca, którego nienawidzi i kocha, nie może żyć bez Sardynii: wraca tam nie tylko po to, by stoczyć ostatni i pierwszy zwycięski pojedynek z ojcem, lecz - by zostać.

Gavino Ledda w życiu i na ekranie został lingwistą. To nie przypadek, lecz konsekwencja faktu, że język właśnie nie tylko przywiódł bohatera z ciemności do światła, ale że jest on także znów niezbędny, by w ogóle mogła zostać wyrażona świadomość świata i kultury. Zdumiewające, że kino prawie o tym nie pamięta, że w rzece słów z dużego i małego ekranu dopiero film z wieloma minutami milczenia odkrywa język jako sól cywilizacji.

Cezary Wiśniewski