Zasada ograniczonego zaufania. Rozmowa z Gabrielą Kownacką

Pierwszy duży sukces odniosła w telewizji: jej kreacja w sztuce „Po upadku" Arthura Millera, w inscenizacji Andrzeja Łapickiego, zwróciła powszechną uwagę. Aktorkę oglądamy teraz w „Rekolekcjach” Witolda Leszczyńskiego, a znamy z filmów „Skazany”, „Trędowata”, „Rebus”, „Szarada” i z telewizyjnej „Ciuciubabki”. Gra w warszawskim teatrze „Kwadrat”, gościnnie wy stępuje w „Starej Prochowni”.

• „Kwadrat”, scenę o charakterze rozrywkowym, wybrała Pani sama czy ten właśnie teatr wybrał Panią?

- Tak się złożyło, że kończąc warszawską szkołę teatralną, mogłam wybierać między renomowaną sceną dramatyczną a rozrywkową. Wybrałam „Kwadrat", który od razu dał mi gwarancję grania dużych ról. Jeszcze jako studentka rozpoczęłam próby tytułowej roli we współczesnej francuskiej farsie „Pepsie" A. Pierrette Bruno. Sztuce daleko było do arcydzieła. Dla mnie jednak najważniejszą sprawą było, że grałam przed prawdziwą publicznością, grałam, a nie - jak to się często zdarza zwłaszcza młodym aktorom - przebywałam na scenie.

• W Pani przypadku można mówić o szczęściu? Od czego to zależy?
- Szczęście odgrywa ważną rolę, decydują także cechy osobowe. Wydawało mi się, że nie jest to dla mnie zawód. Należę do osób skrytych, zamkniętych w sobie, nie czuję potrzeby manifestowania własnego „ja". Uprawiać aktorstwo mogą przede wszystkim ekstrawertycy, którzy mają łatwość wyrażania myśli, a przede wszystkim uczuć. Lata treningu w szkole i na scenie zrobiły swoje: wydaje mi się, że pozbyłam się zahamowań. Potem, w ciągu trzydziestu trzech miesięcy wystąpiłam w sześciu sztukach. Nie były to tylko główne role, ale też nie tzw. ogon. „Kwadrat" jest sceną kameralną, na której dominuje aktorstwo, a nie inscenizacja. Każdy aktor ma coś do zagrania, czuje się wykorzystany.

• Ale występuje Pani - i to często - także poza macierzystą sceną. Gościnnie - w Starej Prochowni, a zwłaszcza w telewizji w filmie.
- Żadna dotychczasowa rola filmowa mnie nie zadowoliła. Były to albo niewielkie epizody, albo materiał scenariuszowy wątły, postać papierowa, a mnie brakowało doświadczenia, nie tyle życiowego, co filmowego, żeby ją pogłębić. Bezpośrednio po egzaminach wstępnych do szkoły teatralnej Andrzej Wajda zaangażował mnie do roli w filmowej wersji „Wesela" Wyspiańskiego. Byłam tak stremowana, że nie mogłam wykonać nawet prostego polecenia. Tę niewielką rólkę długo będę pamiętała. Druga - to spotkanie z Wojciechem Pszoniakiem na planie filmu „Skazany" Andrzeja Trzosa-Rastawieckiego. Grałam współczesną dziewczynę, której siłą była wrażliwość i szczerość.

• Kolejna Pani bohaterka - Rita - zwracała na siebie uwagę na tle sentymentalnych bohaterów „Trędowatej”.
- To enfant terrible arystokratycznego towarzystwa. Ale jej bunt, cynizm to były pozory. Fakt, że byłam zauważona w tej rólce, zawdzięczam dowcipnym dialogom i reżyserowi Jerzemu Hoffmanowi, który obsadził mnie wbrew moim aktorskim predyspozycjom. Musiałam się przełamać. A ponieważ dobrze czuję się w komedii, starałam się pokazać ten bunt przeciwko arystokratycznym hierarchiom jako przekorną zabawę, jako jeszcze jedną pozę.

• Chyba najciekawszą Pani pracą w kinie była rola w telewizyjnej „Ciuciubabce” Radosława Piwowarskiego. Ale film pozostawia uczucie niedosytu.
- Nie do mnie należy ocena. Pracowało mi się wspaniale. Odbyliśmy z reżyserem i innymi aktorami nie setki, a chyba tysiące rozmów. Ta nieustanna weryfikacja materiału literackiego, uzupełnianie go i wzbogacanie to dla mnie największa atrakcja pracy w filmie. W dodatku była to historia prosta, bezpretensjonalna, na swój sposób odbijająca napięcia doprowadzające do kryzysu wielu młodych małżeństw.

• A Pani udział w „Rekolekcjach” Witolda Leszczyńskiego?
- To rodzaj reżyserskiej spowiedzi. Każda z drugoplanowych postaci - a gram dziewczynę towarzyszącą muzykowi - to jakby muzyczny akord, tło dla bohaterów. Takim ciepłym, jasnym akordem miała być Myszka. Było to dla mnie ciekawe doświadczenie: po raz pierwszy grałam postać, która nie ma żadnej sprawy do załatwienia. Po prostu jest, towarzyszy muzykowi, wprowadza nastrój spokoju.

• W realizowanej obecnie komedii muzycznej „Miłość Szpicbródki” Mieczysława Jahody i Janusza Rzeszewskiego tańczy Pani na czele kilkudziesięcioosobowego baletu. Nie bała się Pani ryzyka?
- Nie tylko mój występ, ale i cały film opiera się na ryzyku. Nie mamy bowiem dobrej tradycji w dziedzinie filmu muzycznego, nie ma też zgranego zespołu baletowego. Wierzę jednak, że uda nam się zabawa w styl retro, w przypominanie atmosfery przedwojennych teatrzyków rewiowych w Warszawie. Lubię tańczyć na scenie. Uczyłam się tego we Wrocławiu, jeszcze przed szkołą teatralną. Próbowałam także śpiewać, ale piosenki aktorskie - nie przeboje. To wymaga innej techniki, doświadczenia. Dlatego w śpiewaniu zastępuje mnie na ekranie Ewa Dębicka.

• Występowała Pani także w „Szaradzie" Pawła Komorowskiego, filmie bardzo surowo ocenionym przez krytyków i przez publiczność...
- Młodemu aktorowi nie jest łatwo rezygnować z roli. Jedyną wskazówką jest scenariusz i marka reżysera. A w tym wypadku scenariusz nie był taki zły. Ale reżyser nie mógł się zdecydować, jaki to ma być film: kryminał, dramat psychologiczny czy horror? A potem w kinie ze wstydu chciałam wejść pod krzesło: strzępy różnych scen posklejanych ze sobą w nowe całości. Widz ogląda moje reakcje, które niczym się nie tłumaczą, ani psychologiczną prawdą, ani konwencją. Najmocniej dostaje się aktorom, bo ich widać na ekranie. A nie wszyscy zdają sobie sprawę, że rola w filmie zależy w dużej mierze od montażowych operacji. Ktoś napisał, iż para bohaterów „Szarady" skrzętnie ukrywała swoje zdolności aktorskie. Po raz pierwszy miałam złe recenzje. Do tej pory pisano o mnie dobrze. Kiedyś musiało się to skończyć. Trzeba było zapłacić frycowe.

• Jakie wnioski wyciągnęła Pani z tego doświadczenia?
- Nie można brać roli, której charakteru i motywów nie zna się do końca. Łatwo to stwierdzić, trudniej zrealizować, skoro większość postaci w scenariuszach jest nie dopowiedziana i niewielu reżyserów potrafi pomóc aktorowi. Mam jeszcze małe doświadczenie. Nie wiem, czy to, co robię, jest na pewno dobre, ale wydaje mi się, że już wiem, kiedy propozycja jest zła. Wobec reżyserów, których twórczości dobrze nie znam z którymi jeszcze nie pracowałam trzeba się kierować zasadą ograniczonego zaufania. Jak w ruchu drogowym.

Rozmawiał Bogdan Zagroba