Uparty marsz pod górę. Korespondencja własna z Bukaresztu

Problemem każdej niewielkiej kinematografii, mającej ambicję (lub postawionej wobec konieczności) rozwiązywania swych potrzeb bez wielkich wkładów pieniężnych, jest osiągnięcie wysokiego profesjonalnego poziomu, otwierającego dostęp na rynki światowe i do własnych kin. Istnieje dziś w świecie pewien wzorzec filmu oglądanego przez masową widownię, pewien typ narracji, zdjęć, muzyki, gry aktorów powszechnie akceptowany i ceniony. Tego standardu nie można osiągnąć tylko dzięki dobrym chęciom, nawet nie dzięki pieniądzom, a jedynie przez sprawność i fachowość wszystkich uczestników procesu produkcyjnego.

Oglądając od wielu lat filmy kinematografii rumuńskiej, nienotującej dotąd szczególnie błyskotliwych sukcesów festiwalowych i eksportowych, widzę jak konsekwentnie pracuje się tam nad podnoszeniem zawodowych umiejętności. I są już pierwsze wyniki.

W latach 1950-57 wybudowano wielką wytwórnię filmów fabularnych w Buftea pod Bukaresztem, od tamtej pory nieustannie modernizowaną. W połowie lat sześćdziesiątych Rumuni nastawili się na usługi świadczone kinematografiom i telewizjom Europy Zachodniej. Stopniowo rósł udział rumuński we współprodukcjach. Nie zawsze były to filmy udane, choć i takich nie brakowało („Małżonkowie roku II”, „Walka o Rzym”); przeważała seryjna masówka rozrywkowa, ekranizacje powieści Marka Twaina, Jacka Londona. Jamesa Fenimore Coopera. Ale wraz z ekipami reżyserów-rzemieślnikow przyjeżdżały ekipy techniczne wyposażone w najnowocześniejszy sprzęt, którego wiele zostawało w wytworni. Rumuńscy technicy uczyli się na tym przykładzie metod nowoczesnej pracy, aktorzy grający epizody i role drugoplanowe mieli bezpośredni kontakt ze sławnymi gwiazdami.

Z drugiej strony bardzo wcześnie zaczęto podejmować własne ambitne przedsięwzięcia produkcyjne głownie w filmie historycznym.

Nie przeceniając znaczenia współprodukcji, ostatnio w Rumunii coraz rzadszej ze względu na to, że własna produkcja pochłania moce wytwórni, trudno nie ocenić pozytywnie jej skutków, wystarczy zobaczyć wyświetlany na naszych ekranach film „Akcja «Sałamandra»" reż. Mircei Dragana (współprodukcja z Włochami i Amerykanami).

Miałem ostatnio okazję obejrzeć za jednym zamachem połowę rocznej produkcji studia Buftea. Były tam filmy dobre i złe, ale niemal wszystkie były co najmniej przyzwoicie zrobione. W każdym niemal, nawet jeśli się nie podobały, były elementy zdradzające, że reżyser, że cała ekipa myślą kategoriami filmowymi, że są wrażliwi na plastykę w ruchu. Że ponadto nie boją się ryzyka i dysponują umiejętnościami, pozwalającymi na rozwiązywanie zadań bardzo trudnych.

Western i górale

Western jest jednym z najbardziej skonwencjonalizowanych gatunków, westernu nie można udawać. Wymaga absolutnego opanowania rzemiosła i pewnego specyficznego sposobu widzenia świata. Stosunkowo młody jeszcze (debiut w 1972 r.) reżyser Dan Pita podjął się realizacji westernu i jego film „Prorok, złoto i Transylwańczycy" nie jest imitacją, jak seria o Winnetou czy ekranizacje Coopera.

Akcja rozgrywa się sto lat temu w stanie Utah, w osadzie poszukiwaczy złota, gnębionych przez perfidnego „proroka" mormonskiego, grabiącego z pomocą bandy gotowych na wszystko rewolwerowców dorobek pracy górników. Obraz tej osady, typy, klasyczne westernowe sytuacje są na bardzo przyzwoitym poziomie. Nadwartością są owi Transylwańczycy, dwaj karpaccy górale przybywający do Ameryki w poszukiwaniu chleba, pracy i brata, który wywędrował przed laty, a teraz jest, jak się okazuje, czołowym „desperado" w owym Cedar City i śmiertelnym wrogiem „proroka" Ezechiela Waltroope. Scenariusz przynosi wiele oryginalnych pomysłów, dramatycznych i komediowych, rozwiązywanych z nerwem i polotem. Akcja trzyma w napięciu, aktorzy grają doskonale, zwłaszcza Ilarion Ciobanu w roli potężnego Traiana, który nigdy niczemu się nie dziwi i Victor Rebengiuc w roli obłudnego „proroka". W Bukareszcie film ma ogromne powodzenie.

Historyczne freski

Wielokrotnie już oglądaliśmy rumuńskie filmy historyczne. Gatunek ten nadal inspiruje reżyserów. Ubiegły rok, w którym zbiegły się m.in. setna rocznica odzyskania niepodległości i siedemdziesiąta - wielkich buntów chłopskich, przyniósł związane z tymi wydarzeniami filmy historyczne. Wiadomo, jak trudno zrobić film „rocznicowy", bez zaplecza literackiego. Bolesne porażki notowała w tej dziedzinie także i nasza kinematografia. Tym bardziej godny uznania jest sukces, jaki odnieśli realizatorzy filmów „Za ojczyznę" i „Kronika bosonogich carów".

„Za ojczyznę" reż. Sergiu Nicolaescu jest chyba najkosztowniejszym przedsięwzięciem kinematografii rumuńskiej. Epopeja w klasycznym pojęciu tego słowa. Bohaterem jest cały naród, zrywający się do walki z tureckimi okupantami. Akcja rozgrywa się między wiosną i zimą 1877 r., podczas wojny rosyjsko-tureckiej. W maju 1877 roku rumuńskie Zgromadzenie Narodowe uchwala przyłączenie się do wojny po stronie Rosji. Tworzą się oddziały narodowej armii, która bierze udział w największych bitwach kampanii letniej i zimowej, zwłaszcza pod Plewną na terenie Bułgarii. W wyniku tego wysiłku zbrojnego traktat w San Stefano z marca, a potem Kongres Berliński z czerwca-lipca 1878 roku przyznały Rumunii pełną niepodległość.

Wydarzenia te, stosunkowo mało znane w Polsce (była to chyba jedyna wojna o europejskim zasięgu nie dotycząca nas bezpośrednio), przedstawił Nicolaescu z punktu widzenia nowych ustaleń historiografii rumuńskiej, udowadniającej znacznie większy, niż poprzednio przyjmowano, udział Rumunów w walce o niepodległość własnego kraju. Przez ekran przewija się cała plejada postaci historycznych, widzimy jak prymitywna początkowo armia na poły wolontariuszy przekształca się w warunkach frontowych w karne wojsko, jak zacierają się regionalne odrębności, jak rodzą pierwsze legendy o narodowych bohaterach. Sergiu Nicolaescu znalazł okazję urzeczywistnienia swych znanych predylekcji do wielkich epickich widowisk, udowodnił, że potrafi aranżować dynamicznie sceny masowe i ukazywać na tym tle interesująco naszkicowane sylwetki indywidualnych bohaterów. Obrazy szturmu na Plewnę. wypełniające ostatnią część prawie 4-godzinnego filmu można porównać z najlepszymi scenami batalistycznymi z filmów Bondarczuka czy Ozierowa.

Mircea Veroiu, który debiutował przed 6 laty wspólnie z Danem Pitą („Kamienne wesele"), oparł „Kronikę bosonogich carów" na bardzo prostym scenariuszu. Chłopska rodzina z Mołdawii i dwór, którego właścicielka żyje beztrosko w Bukareszcie pozostawiając zarząd majątku bezwzględnemu dzierżawcy, są jak gdyby dwuogniskową soczewką skupiającą obraz narastających napięć społecznych, potwornej nędzy, wyzysku, głodu ziemi, policyjnego ucisku, brutalności - wszystkiego tego, co doprowadziło do wybuchu powstania chłopskiego 1907 roku. Następuje eksplozja, płoną dwory, chłopi pragną przedstawić władzom swe postulaty, upomnieć się o swe podeptane prawa. Ale władza wysyła przeciw nim wojsko: bunt na terenie Mołdawii i Wołoszczyzny przypłaca życiem 11 tysięcy chłopów.

Film zwraca uwagę urodą plastyczną zdjęć, umiejętnością indywidualizowania bohaterów, ale przede wszystkim sprawnym prowadzeniem skomplikowanej, wielowątkowej narracji.

Także w kameralnych utworach historycznych rumuńscy reżyserzy udowodnili wysokie umiejętności atrakcyjnego kształtowania materii filmowej. „Doktor Poenaru" reż. Dinu Tanase był chyba najdojrzalszym artystycznie z całego zestawu. Poznaliśmy tego filmowca przed czterema laty, gdy jako operator podpisał film „Powrót Magellana” reż. Cristiny Nicolae. W 1976 r. debiutował jako reżyser, do „Doktora Poenaru" napisał także scenariusz na podstawie powieści Paula Georgescu. Akcja rozgrywa się w latach 1919-39, bohaterem jest zdemobilizowany lekarz wojskowy, który osiada w wiejskim szpitaliku w przysłowiowo biedne i prowincji naddunajskiej Baragan.

Na przykładzie tego udanego filmu można wyraźnie dostrzec, jakie trudności nastręcza profesjonalne opanowanie umiejętności scenariopisarskich. Dinu Tanase jako scenarzysta nie ustrzegł się poważnych błędów. Znakomicie rozwiązał pierwszą połowę filmu, wyróżniającą się jednolitością klimatu, pięknymi zdjęciami oraz wspaniałą kreacją Victora Rebengiuca w tytułowej roli, wspomaganego przez duży i zróżnicowany zespół. Widz utożsamia się bez reszty z rumuńskim Judymem, walczącym z nędzą i potwornym zacofaniem wsi. To wszystko jest jednak tylko ekspozycją, która zajęła prawie połowę filmu. W końcu twórca spostrzegł; że czasu zostało niewiele, a do opowiedzenia jeszcze kilkanaście lat życia doktora. Zrezygnował więc z poprzednio przyjętego stylu i zaczął pospiesznie relacjonować. Plastyczny, wielopłaszczyznowy film przekształcił się w linearną opowieść o wy darzeniach, nie o ludziach.

W kilku innych filmach sytuacja była zbliżona: po dobrym początku - puste minuty, albo też niezbyt uzasadnione zmiany nastroju. Okazuje się, że ten etap opanowania zawodowych umiejętności jest najtrudnieszy. Jednakże kino rumuńskie już dorobiło się kilku wybitnych scenarzystów, z Titusem Popovici („Prorok, złoto i Transylwańczycy"), autorem kilkunastu scenariuszy. Wyraźna jest tendencja do profesjonalizacji tego zawodu.

Współczesny = młody

Choć w temacie historycznym filmowcom rumuńskim wiedzie się wyraźnie lepiej, nie rezygnują z prób podejmowania problemów współczesnych. Fascynuje ich sytuacja młodego pokolenia, a przede wszystkim to wszystko, co wiąże się z awansem edukacyjnym narodu. Temat niepokojów o wynik studiów, lub też dramatu, wynikającego z trudności dostania się na studia powracał we „Wrześniu" reż. Timotei Ursu, „Szczęście było tak blisko" reż. Andreia Catalina Baleanu i najmniej udanej „Zielonej trawie mojej wsi" reż. Stere Gulei.

Bohater „Września" nie dostawszy się na studia schodzi na złą drogę, z której nie zdoła go sprowadzić miłość uroczej i inteligentnej dziewczyny. Poważne trudności ma bohater filmu „Szczęście było tak blisko", z wysiłkiem przebijający się przez politechnikę dla pracujących. Filmy te nie upominają się o ułatwienie i koncesje na rzecz młodych, traktują sytuację jako fakt obiektywny, z którym musi zmierzyć się każdy wstępujący w życie. Film Baleanu nasuwa pewne porównania z filmem Morgensterna „Trzeba zabić tę miłość": nie ma w nim czułostkowości, apelowania o współczucie widowni. Jest natomiast cierpki i surowy obraz sytuacji, o wiele bardziej przez to przekonywający i z góry nastrajający widza pozytywnie i do historii w filmie opowiedzianej i do jego bohaterów.

Oskar Sobański