Nadzieja w Supermanie

Nawet przy wzrastających w zawrotnym tempie kosztach produkcji filmowej w krajach zachodnich kwota 30 milionów dolarów budzi zaskoczenie. Tyle kosztować będzie film „Superman" powstający obecnie w Anglii. Branżowy dziennik „The Hollywood Reporter” rozmawia z producentem Ilyą Salkindem; jego opinie są charakterystyczne dla tych twórców zachodnich, którzy świadomie ograniczają rolę kina do „czystej”, pozbawionej jakichkolwiek odniesień ideowych i społecznych rozrywki.

• Dlaczego wybrał Pan Supermana?

- Pytanie skomplikowane, ale naprawdę skomplikowana jest odpowiedź. Jako urodzony w Meksyku i wychowany we Francji, nie identyfikowałem się nigdy z idolem amerykańskiej pop-kultury z komiksów. W dzieciństwie spędziłem jednak dwa lata w Nowym Jorku i przyjąłem amerykański punkt widzenia na wiele rzeczy. Wtedy odkryłem komiksy. Potem stałem się również wielbicielem fantastyki naukowej w amerykańskim wydaniu. Komiksy o Supermanie czytałem od chwili, kiedy mając siedem lat nauczyłem się angielskiego. Może właśnie w ten sposób my, producenci europejscy, wpadamy na „amerykańskie” pomysły? Ale udział ma także mój ojciec, człowiek, który nie wie nic o komiksach, ma jednak pieniądze. Kiedy okazało się, że obie wyprodukowane przeze mnie wersje „Trzech muszkieterów” idą dobrze, zaczęliśmy się zastanawiać, w jaki sposób wkroczyć na rynek amerykański. Najpierw amerykański - potem reszty świata. Wtedy przyszedł mi na myśl Superman. Ten komiksowy bohater posiada zdolność, o której marzy każdy człowiek: potrafi latać. Nigdy jeszcze kino ani telewizja nie pokazały tego w należyty sposób, zawsze wygląda to na tani trik. Aktor wyskakuje przez okno i wszyscy wiedzą, że na dole czeka materac. Doszliśmy do wniosku, że w chwili obecnej ludzie potrzebują fantazji. Mają mnóstwo problemów, są zapracowani i znudzeni. Czekają na Supermana - kogoś, kto reprezentuje dobro, potęgę, kto jest uosobieniem najbardziej fantastycznych marzeń. Czas na taki właśnie film.

• Dlaczego akurat teraz?

- Wokół mamy tylko negację, obrazy gwałtu, wyuzdanego seksu, koszmarów wojny. Jestem przekonany, że publiczność już tego nie chce. Proszę zauważyć: sukces odniósł ostatnio „Rocky”, film, który przynosi kompensację, ukazuje zwycięstwo człowieka. Większość filmów cechuje obecnie wysoki poziom realizacji, ale bohaterowie to ludzie przegrywający, którzy zostają w końcu zniszczeni. Albo ludzie, którzy nikogo nie obchodzą. A publiczność chce przejmować się losami bohatera.

• Filmy fantastyczno-naukowe robią kasę. Czy „Superman" należy do tego gatunku?

- Pytanie raczej delikatne. Powiedzmy, że jest tu pewien aspekt fantastyki naukowej: Superman pochodzi przecież z innej planety.

• Czy ukazany zostanie na ekranie jako „obcy"?

- Nie, wcale nie jako bohater komiksu, z którego się narodził, ale prawdziwy człowiek.

• W takim razie jak określi Pan gatunek filmu?

- Trudno powiedzieć. To widowisko przygodowe, z elementami humoru i realizmu. To również fantazja na temat człowieka z innej planety, obdarzonego nadludzką mocą. W filmie wykorzystane zostaną wszystkie znane dziś techniki specjalne.

• Czy zakładał Pan od początku tak wysokie koszty?

- Wiedziałem, że musi to być wielki film. Wszystko musi być wielkie - najlepsi aktorzy, najlepsza technika. A więc i najwyższy budżet.

• Jaki był następny krok?

- Znaleźć gwiazdę. Miałem ogromne kłopoty z finansistami: mówiliśmy o 15 milionach dolarów, żądali gwiazdy. Chodzi przecież o sprzedanie filmu, co wymaga nazwisk. Walczyłem ze wszystkich sił, ponieważ zdawałem sobie sprawę, że Superman powinien być grany przez nieznanego aktora. Początkowo przegrałem. Daliśmy scenariusz Robertowi Redfordowi, ale odrzucił rolę. To wielki aktor i uważam, że postąpił mądrze. Zdawał sobie sprawę, że szybujący w powietrzu Robert Redford będzie nie do przyjęcia. Mogłem więc zacząć na nowo: nieznany aktor w roli Supermana i dwie wielkie gwiazdy jako jego partnerzy - „czarny charakter" i ojciec z planety Krypton. No i zdarzył się cud: Marlon Brando. Wystąpiliśmy z ogromną ofertą, ale nie tak wielką, jak się pisze: dwa i pół miliona dolarów za trzy tygodnie. Wiemy, co zyskujemy: prestiżowe nazwisko. W chwili, kiedy Brando wyraził zgodę, wszystko poszło jak z płatka. Następnego dnia mieliśmy Gene Hackmana.

• W jaki sposób zaakceptowano Chrisa Reevesa?

- To nie był problem, ponieważ Brando i Hackman stanowili dostateczną gwarancję. Trudniej było z reżyserem i scenarzystami. Mój ojciec obejrzał „Omen" i zgodził się ze mną, że Richard Donner to znakomity reżyser. W dodatku fakt, że zdołał zrobić taki film za 2,5 miliona! Donnerowi zawdzięczamy amerykańską aurę filmu.

• Czy ma Pan jakąś formułę na superprodukcję?

- Bardzo prostą: nie tracić pieniędzy. Ale osiągnięcie sukcesu to zupełnie inna sprawa. Wiadomo, że konieczna jest ciekawa akcja, napięcie, śmiech, emocje - trzeba to tylko odpowiednio złożyć w całość. Wydaje mi się. że suspens w tym filmie będzie niezwykły: zaczynamy od katastrofy planety Krypton, wyścigu o uratowanie dziecka, a potem napięcie wciąż wzrasta.

• Czy ma Pan na względzie jakąś specjalną publiczność?

- Chcemy dotrzeć do każdego. To będzie najlepszy film, jaki kiedykolwiek zrobiono.

• Każdy producent tak mówi. Z czego składa się „najlepszy” film?

- Z takich elementów, które pozwolą ludziom przesiedzieć dwie godziny w kinie w poczuciu dobrej zabawy. Dla wyrażania problemów są książki, poezja i inne sztuki. Film to kosztowna gra, w której ma wziąć udział masowa widownia. Nie uważam się za intelektualistę, chociaż jestem nim po części. Po prostu biorę pod uwagę fakty.