Godzilla podstawia nogę

GODZILLA KONTRA GIGAN (Gojira tai Gaigan). Reżyseria: Jun Fukuda. Wykonawcy: Hiroshi Ishikawa, Yuriko Hishimi, Tomoko Umeda i inni. Japonia, 1972.

Kiedy przed kilkunastu laty Godzilla wyruszała na podbój świata, wydawało się, że Frankensteinom i Draculom przybył partner w sztuce straszenia. Jednakże już w następnych filmach przedpotopowy gad dziwnie spotulniał, polubił ludzi i przy każdym grożącym im niebezpieczeństwie ruszał na ratunek. Tym sposobem wytrzebił wiele ukrywających się pterodaktyli tudzież małp słusznego wzrostu i trzeba było sięgnąć do przybyszów z kosmosu, ażeby filmy z Godzillą mogły nadal egzystować.

Nie inaczej jest także w filmie Juna Fukudy „Godzilla kontra Gigan". W ośrodku rekreacyjnym dla dzieci zjawiają się dziwni nieznajomi, którzy nie bardzo rozumieją się na zwyczajach rodzaju ludzkiego. Mają do dyspozycji najprzemyślniejsze urządzenia techniczne, można by za ich pomocą zniewolić przynajmniej dziesięć takich planet jak Ziemia. Tymczasem przybysze sprowadzają z kosmosu dwa potwory, Gigana i Gedorę, każąc im atakować Tokio. Nie ma w tym pomyśle nic mądrego, bo wiadomo, że zbudzi się Godzilla i przybędzie z odsieczą. Prawdopodobieństwo zwycięstwa jest tym większe, iż z nudów samotności sympatyczny gad zaprzyjaźnił się z Anguirusem, który ma bardzo ostre kolce. Dochodzi do generalnej rozprawy; reżyser powtarza chwyty znane z innych filmów, a jedyną atrakcją jest Gigan, zaopatrzony w przemyślne szczypcowate szczęki i rzędy metalowych łusek na torsie. Musi więc trochę potrwać, zanim Godzilla znajdzie sposób na prowadzenie walki w nowych okolicznościach.

W widowisku Fukudy jest sporo nielogiczności, z których największą jest to, że - mając do dyspozycji wspaniałe urządzenia - przybysze decydują się na sprowadzenie przedpotopowych gadów. Ani to pożyteczne, ani mało kosztowne. Same tylko kłopoty - ale może właśnie o to chodziło? Jakoż okazuje się, że paskudne owady, górujące nad ludźmi sztuką przystosowania się do najtrudniejszych warunków życia, gotowe są przetrwać największe kataklizmy jako ich jedyni świadkowie. Jest to wizja zawierająca groźbę, o której często ostatnio się słyszy; Fukuda bez pardonu, acz naiwnie, wykorzystuje ją w swym filmie.

Ewolucja filmów z Godzillą rysuje się zatem dość prosto. Tylko z początku atrakcją były mrożące krew w żyłach walki przedpotopowych gadów. Wprowadzano także od czasu do czasu twory bajkowe w rodzaju King Konga. Z biegiem lat rytuał zniszczenia pozostał ten sam, zmienił się jednak nadrzędny morał, dostosowany do przemian techniki i cywilizacji oraz gróźb, jakie wywołują. U podstaw pierwszego filmu z Godzillą legła przestroga przed bronią termojądrową, niebezpieczną dla rodzaju ludzkiego. Później obraz ten zastąpiła wizja świata, w którym zniszczone zostało środowisko naturalne. Teraz przyszła kolej na refleksje o nieśmiertelności owadów. Wszystko to rozgrywa się w cieniu walki gadów, coraz bardziej komiksowej i coraz mniej atrakcyjnej.

Trudno jest bowiem wierzyć w jakąkolwiek apokalipsę, skoro się wie, że Godzilla niczym dobry duch zjawi się zawsze w porę i uratuje świat przed zniszczeniem. Ewolucja gada z monstrualnego niszczyciela w orędownika pokoju całkowicie zmieniła charakter filmów z jego udziałem. Jeśli groza i strach zostały wyłączone z dramaturgicznej konstrukcji, to nie można ich już zaliczać do kategorii „horrorów".

Można natomiast pozazdrościć ciągłej popularności Godzilli i, której przyczyn należy upatrywać w tym, że gad się uczłowieczył i stał jednym z nas. Przyjrzyjmy się tylko, jak walczy. Ileż w nim gracji boksera, sprytu i przewrotności łobuziaka. Na tym tle wszystkie postacie filmu prezentują się jak kukiełki, którym się można do woli przyglądać, ale których polubić nie sposób.

Oto więc cała tajemnica Godzilli: gad nam spowszedniał, a ludzie przestali być trójwymiarowi. Na dobrą sprawę, kiedy Godzilla niechcący potrąci jakiś rząd domów, nawet tego nie zauważymy. To nas w gruncie rzeczy przestaje interesować. Byle dzielny bohater zdrowo się rozwijał i miał warunki do „dziecięcych zabaw i utarczek" z Gidorami, Hedorami i Giganami.

 
Janusz Skwara