Karate

Tuż przed świętami, 22 grudnia ub. roku, „Życie Warszawy" zamieściło wywiad z Józefem Hajdukiem, prezesem Warszawskiej Spółdzielni Pracy im. Stanisława Dubois. Spółdzielnia kiedyś zajmowała się produkcją drewnianych spodów do butów, od 1969 roku natomiast specjalizuje się w zabawkach z drewna - lalkach, skarbonkach, koniach na biegunach, babach co to jedną z drugiej się wyjmuje itp. Spółdzielnia ma osiągnięcia w eksporcie - sowy do USA, jakieś inne rzeczy do Włoch, tyle że Włosi chcieli, aby oczy były naklejone, a nie malowane, sami zresztą te oczy - według swojego gustu - dostarczyli. Spółdzielnia - jak mówi prezes - ma ambicje i pomysły, ale „...nie zawsze podobają się one komisjom oceniającym - z różnych powodów. Tak było z wilkiem i zającem - bohaterami znanego z telewizji serialu radzieckiego dla dzieci. Komisja orzekła, że dzieci będą się bały wilka. Film jest jednak bardzo popularny wśród młodej widowni, która nie boi się wilka, nawet gdy ten goni zająca w niedwuznacznie złych zamiarach".

Wkrótce po świętach, w pierwszą niedzielę po wolnej sobocie „Studio 2", gdzieś tak w południe, w dobrym telewizyjnym czasie chłodu i niepogody zaprezentowało w kąciku sportowym coś z karate w wydaniu naturalnym, sportowym oczywiście. Nie złapałem komentarza, bywa; ale słyszałem szczęk walenia nogą o szczęki. Pewnie wszystko toczyło się według reguł gry - u nas wciąż jeszcze obcej, jak dobrze, że nam obcej. Być może karate nie jest bardziej okrutne od naszego boksu, ale jest to typ okrucieństwa nam obcy, w tym telewizyjnym wydaniu okropnie zimny, „sportowy"; okrucieństwo „z wyboru" obaj panowie kopiący po twarzy są świadomi tego, że mogą być kopani po twarzy.

Te parę minut w czarno-białym okienku zwaliło mnie z nóg, w domu akurat było trochę drobiazgu, czyli dzieci swoich i obcych, wszystkie płci męskiej. Małym mężczyznom owa lekcja roznieciła wyobraźnię. „Uch, jak cię kopnę". No i w mordę. Wyżej nóżka, wyżej. Na wysokość twarzy twojego przyjaciela. Raz! Małym mężczyznom krótka lekcja roznieciła wyobraźnię bardziej niż tabliczka mnożenia, kot Filemon, Elza z afrykańskiego buszu, Zorro i Garda - razem wzięci. Może dlatego, że żaden z młodych mężczyzn jeszcze nie dostał w tyłek tak, żeby go naprawdę zabolało.

Lekcja karate mnie, starego, zwaliła z nóg nie dlatego, że nie jestem oswojony, widziałem parę filmów typu „Kung-Fu", widziałem jednego Kurosawę, w którym stosowanie karate w męskiej rozprawie było potraktowane jako swego rodzaju nietakt w sztuce walki i mordu. Widziałem film produkcji Hongkongu zatytułowany po prostu „Karate", w którym karate nie było złe ani okrutne, a było czymś w rodzaju rozgrywki szachowej, ludzie ginęli tak, jak znikają z pola pionki, konie i wieże. To była zabawa, to był ten stopień konwencji, w którym życie nie jest żydem, śmierć nie jest śmiercią, a ból nie jest bólem. Cudowna sztuka fikcji filmowej przekornie odwracającej sens realistycznych pojęć i sprawdzalnych doznań. Ale zapis meczu pomiędzy dwoma dżentelmenami usiłującymi wywołać wstrząs mózgu u kolegi jest tylko - niestety - dokumentalnym zapisem realistycznej sytuacji.

Szwedzka cenzura filmowa bezlitośnie tępi wszelkie przejawy okrucieństwa na ekranie. U nas także tępi się okrucieństwo, ale z małymi wyjątkami, więc są motywy artystyczne i historyczne - wypalanie oczu Jurandowi ze Spychowa, tortury Kurasia, są również - jak widać - motywy sportowe. Jakże śmiesznie wyglądałby teraz magnetyczny zapis dyskusji nad jednym ze scenariuszy „Koziołka Matołka". Czy można pozwolić na to, żeby na ekranie katowski topór przeciął białą szyję kozła? A jednak te dyskusje nie są takie głupie. W Polsce działają rozmaite komisje. Jedne przepuszczają motywując, inne zatrzymują motywując. Motywacja sportowa dla karate jest równie ważna jak motywacja humanistyczna dla drewnianego wilka. Tyle że w Polsce wilk jest prawie pojęciem abstrakcyjnym, a kopanie w mordę - wciąż jeszcze niestety - nie. Wilk z serialu „Nu, pogadi" jest postacią przegraną, godną bardziej litości niż strachu. Wilk z serialu „Loopy De Loop" jest postacią też przegraną, ale z kościami dobrą. Wilk rzeczywisty jest w ogrodzie zoologicznymi albo wlesie, ale się go chroni. Kopnąć w twarz kogoś bliskiego, kogoś obojętnego albo kogoś z przeciwka - to nie abstrakcja, ale chamstwo, agresja, okrucieństwo, zboczenie. No - powiedzmy - jeszcze do tego brak kultury w ogóle a kultury uczuć - w szczególności.

Po co te komisje. Po co te obawy przed urzynaniem łba narysowanemu kozłowi? Po co te badania wśród dzieci i młodzieży na okoliczność wpływu „scen okrutnych" na stan ducha nieukształtowanego jeszcze?

Co kraj to obyczaj. Włosi naszym lalom dolepiają własne oczy. U nas dzikie jest karate. Co jest dzikie gdzie indziej?

Z „Klubu Sześciu Kontynentów", program poświęcony rajdowi małych fiatów przez trzy kontynenty, cytuję za „RTV" nr 1: „W Nepalu trafili na pięciodniowe święto, a każdy dzień poświęcony jest innemu zwierzęciu, m.in. krowie. Za potrącenie przysłowiowej świętej krowy grozi kara 20 lat pozbawienia wolności". „Widziałem zderzenie motocyklisty z krową - wtrąca Ryszard Badowski. - Uratowało go tylko to, że wszyscy ratowali krowę, a on zdążył w tym czasie uciec".

U nas jest tylko jedna święta krowa, a jest to telewizyjna krowa Matylda. Święte są zajączki, wilczki, misie i prosiaczki na ekranie. Po co?

Po to, aby wytworzyć w człowieku warstwę izolacyjną między chłodnym racjonalizmem a fałszywą czułostkowością. Po to, aby ideologię konsumpcji okrył cień wątpliwości. Po to, żeby zachować w sobie przypisaną naturze ludzkiej wrażliwość. By się nie godzić na kopanie w szczękę, bicie krowy kijem po grzbiecie, szarpanie za ogon psa.

Arcitensens