Przesuń się kochanie

Przesuń się kochanie" - tytuł amerykańskiej komedii obyczajowej, przewidzianej w sylwestrowym programie TV, można potraktować z perspektywy ostatnich piętnastu lat jako mimowolny komentarz do sytuacji jej głównej gwiazdy - DORIS DAY. To ją właśnie ewolucja w gustach publiczności kinowej oraz wy kształcony pomiędzy kinematografią i telewizją podział rozrywkowych funkcji zmusiły do „przesunięcia się" z dużego ekranu na mały. Od początku lat siedemdziesiątych zmieniła miejsce pracy, również jej ekranowy dorobek zyskał innego odbiorcę, w liczbach bezwzględnych - bardziej masowego, ale z punktu widzenia popularności było to oznaką procesu zstępowania z Olimpu aktorskiego.

Kariera aktorska Doris Day, błyskotliwa choć krótkotrwała, od początku skażona była brakiem oryginalności i schyłkowością w planie ewolucji sztuki filmowej lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych.

Zaczynała jako piosenkarka pod swoim prawdziwym nazwiskiem - Doris Kappelhoff i dopiero sukces szlagieru „Day after Day" (Dzień po dniu) skłonił ją do przybrania tak popularnego później pseudonimu artystycznego. Dla Hollywoodu pozyskał ją Michael Curtiz. Był rok 1948 i 24-letnia gwiazdka musiała czekać ponad 10 lat by stać się jedną z trójki najbardziej kasowego trio (box-office-top-trio): Doris Day, Rock Hudson i Tony Randall. Okres największych sukcesów, lata 1959-1964 przeżyła w cieniu wzrastającej potęgi TV. Już sam gatunek, który ją wyniósł tak wysoko i którego PRZESUŃ SIĘ, KOCHANIE (reż. Michael Gordon, 1963) jest jednym z czołowych osiągnięć, pozostawał wyraźnie pod presją gustów rozwijanych przez TV. Wszystkie filmy Doris Day - specjalnie dla niej kręcone - były niepolemiczną kinową repliką na popularność telewizyjnych, „matysiakowych" seriali obyczajowych; były jak gdyby wielkoekranowym serialem, dyskontowaniem sukcesów nowej prężnej muzy - telewizji.

Przesuń się. kochanie", przedostatni z „wielkich" filmów Doris Day, to remake nakręconej ćwierć wieku wcześniej komedii Garsona Kanina, „My Favorite Wife" (Moja ulubiona żona). Okres tego typu ekscentrycznych opowieści, charakterystycznych dla kina amerykańskiego lat czterdziestych, dawno minął, i jeśli fabułkę tę ożywiono po raz drugi, to tylko ze względu na naszą bohaterkę. Zagrała ona tutaj młodą kobietę, która uznana za ofiarę katastrofy samolotowej, po kilku latach spędzonych na bezludnej wyspie, zjawia się w swoim dawnym domu w dniu ponownego ożenku przekonanego o jej śmierci męża (James Garner). Taki jest punkt wyjścia łańcucha perypetii, których nie należy streszczać, które trzeba zobaczyć (Nb. pierwsza wersja, w wykonaniu Cary Granta, Ireny Dunne i Randolpha Scotta, opatrzona w amerykańskim przewodniku po filmach dostępnych dla TV aż czterema gwiazdkami, tzn. najwyższą notą - „excellent", jest podobno istną bombą śmiechu: „a laugh a minute", czyli zrywanie boków co minutę, warto więc i ją polecić naszej Redakcji Programu Filmowego).

Rola niezbyt ładnej, ale urodziwej „urodą na co dzień", zawsze uśmiechniętej, młodej, zaradnej Amerykanki, której nieustanna aktywność i fair play w stosunku do niepisanego ówczesnego kodeksu moralnego gwarantowały tak ulubiony do niedawna „happy end", była właśnie tym, co Doris Day lubiła najbardziej i co najbardziej lubiły miliony jej wielbicieli. Przypomnijmy: w „Telefonie towarzyskim" jako niezamężna dekoratorka wnętrz doprowadziła do ołtarza swego największego wroga, wspólnika od telefonu, uroczego kompozytora muzyki lekkiej (Rock Hudson); w „Nie jedzcie stokrotek" sprowadziła z powrotem do rodzinnego ogniska swego emancypującego się męża, wziętego krytyka teatralnego (David Niven); w „A to historia" sama, jako żona ginekologa (James Garner), wróciła do rodzinnego ogniska, po chwilowym szaleństwie w roli gwiazdy telewizyjnych filmów reklamowych; wreszcie w „Nie przysyłaj mi kwiatów" była kochającą żoną, dla której mąż-hipochondryk (Rock Hudson), przekonany o swojej bliskiej śmierci, szukał za życia nowego partnera.

Programem estetycznym producentów filmów tego rodzaju była „gładka skóra i perłowe zęby". Doris Day prócz tych dwu zalet była jeszcze utalentowaną pieśniarką i bardzo sprawną aktorką. Nie jest ładnie liczyć lata kobietom, ale zważmy, że zarówno ona - wspaniała amerykańska dziewczyna, jak i jej partnerzy - równie wspaniali amerykańscy chłopcy, byli ludźmi doświadczonymi, dorosłymi bo zbliżającymi się do czterdziestki. Nikogo to nie raziło, jak każda zaakceptowana konwencja widowiskowa. Młodych widzów - bawiło, starszych, rówieśników - napawało zrozumiałym optymizmem.

Dziś takie seriale, budowane wokół aktora lub pewnej sfery problemów obyczajowych - zdarzają się już w kinematografii rzadko. Zajęła się tym telewizja. I bardzo dobrze.

Leszek Armatys