Jedna pani drugiej pani

Chciałem napisać solidne sprawozdanie z solidnej imprezy — z XII Międzynarodowego Festiwalu Filmów Krótkometrażowych w Krakowie. Wyważone, wnikliwe, syntetyzujące, z błyskami dowcipu. Z erudycją, filozofią, prognostyką; z cytatami, z obcojęzycznymi wyrazami, z okrągłymi sformułowaniami. Nie napisałem.

Zamiast tego — kilka luźnych refleksji. Tak, jak się opowiada przyjacielowi wspomnienia z podróży.



W ramach konkursu pokazano 89 filmów z 31 krajów i ONZ. Po drugiej czy trzeciej projekcji doznałem uczucia, że w tej kinowej strawie brakuje jakiegoś podstawowego składnika. Pod tym kątem zacząłem liczyć filmy i robić notatki. Oto rezultat skrupulatnych obliczeń: na 89 filmów tylko trzy były portretami, opowiadały o jednym człowieku, wnikały w egzystencję jednostki.

Festiwal odbywał się pod hasłem „Nasz wiek XX”. Ładny mi wiek XX! Oczywiście, były filmy o krajobrazach, o folklorze, o sztuce i o zbiorowości, które protestowały, wiecowały, wznosiły budowle, urbanizowały wsie i grały w hokeja. Były jeszcze dwa, trzy filmy, które od biedy można nazwać „godzinnymi”. Czy anonimowy portret zbiorowy, portret ludzi-mrówek jest odbiciem sytuacji życia i kina? Jeśli tak, wtedy człowiek, jako niepowtarzalna osobowość, nie ma już racji bytu. Jak się to ma do słów, że człowiek — to brzmi dumnie, że człowiek — to najważniejsze? Jest w tym wszystkim coś niepokojącego.

Z tych trzech najlepszy był jugosłowiański film „Marko Perov", studium starego górala, chyba z Macedonii, wyznawcy islamu, bo palcami przebierał paciorki. Ślepy na jedno oko, twarz zbrużdżona; przypominał trochę ptaka, trochę kamień. Więc ten ni ptak, ni kamień, wrośnięty w pejzaż i jak on szorstki i chropowaty, łypie tym jednym okiem. Co widzi, to widzi, co wie, to wie, ale — na miły Bóg! — z tego trwania, czy lepiej czuwania starego człowieka, można się dużo, bardzo dużo dowiedzieć o nim samym, o społeczności, która go wydała, o jego regionie. Film unikalny na festiwalu.

Na drugim miejscu plasuję „Wandę Gościmińską — włókniarkę” Wojciecha Wiszniewskiego. Postać autentyczna, choć groteskowo zasadnicza i taka jakaś nadprzyrodzona, jakby jej matką było zebranie, a ojcem — współzawodnictwo pracy. Mniej to portret, a bardziej typ zapewne pracownika bardzo przydatnego w przemyśle. Wiszniewski pokazywał ją w sytuacjach zainscenizowanych, dla niej przełomowych, dla nas symbolistyczno-surrealistycznych, i z tego właśnie przeciwstawienia „dla niej, dla nas” wynikło coś trzeciego, ze szczyptą liryzmu i szczyptą ironii.

O trzecim filmie, o „Gustavie J”. Volkera Koeppa z NRD tyle tylko, że był, że z konieczności muszę go wymienić w tym portretowym zestawie.



Festiwal krakowski był podbudowany licznymi imprezami. Pokazano więc laureatów z Annecy, Grenoble, Lipska i Oberhausen. Oprócz tego kinematografie narodowe niektórych krajów — radziecką, hinduską, wenezuelską, kanadyjską. Film Polski organizował także różne przeglądy typu informacyjnego i handlowego. Tak więc summa summarum Kraków był imprezą na wielką skalę, dającą dużo materiału porównawczego i świetnie zorganizowaną, co trzeba z przyjemnością odnotować.

Ta mnogość filmów pozakonkursowych potwierdza pewne przypuszczenia. Po pierwsze: zestaw konkursowy odbija dość dobrze to, co dzieje się w światowym średnim i krótkim metrażu. Po drugie: w tym średnim i krótkim metrażu nie dzieje się najlepiej.

Cechą charakterystyczną prawie wszystkich filmów jest abstrakcyjny sposób myślenia realizatorów. Bardzo mało dzieł, których motorem była albo pasja artystyczna, albo uporczywe drążenie rzeczywistości przez obserwację. Realizator z góry zakładał pewną „sprawę” i ją, jak umiał, filmowo referował. Stąd przy długość niemal wszystkich pozycji. Już z pierwszych kadrów można się było wszystkiego domyśleć, w swych pointach filmy wydawały się przezroczyste, ale nieubłagany reżyser przedłużał w nieskończoność ekranowe minuty. Rzecz paradoksalna: filmy niby dobre, a przynajmniej na jakim takim poziomie, przecież rozwlekłe, nudne i wymyślone.

O ile ten abstrakcyjny sposób realizowania zawodził w filmach „normalnych” — zdawał egzamin w animacjach i etiudach trickowych. Plastyczna formuła obrazu wymaga takiego właśnie pomysłu a jej umowność przemienia wszystko w żart, groteskę, czy nawet filozoficzną przypowieść. Wydaje mi się, że najlepsze były właśnie filmy animowane i trickowe, bo zgodne ze swoją naturą, bo najlepiej przenosiły na ekran ten typ twórczej refleksyjności. Z narodowych zestawów najbardziej wyróżnili się Irańczycy: nie tylko pomysłowością plastyczną, szczególnym stylem, ale przede wszystkim poczuciem humoru (np. film „Rokh”). Dlaczego większość twórców jest tak śmiertelnie poważna?

Patrząc na festiwal z lotu ptaka, nasuwają się dwie uwagi, nie powiem, że optymistyczne. W ogóle nie było filmów o kobietach, czy filmów ukazujących relacje mężczyzna-kobieta. Ta prawieczna i podstawowa formuła ludzkiego bytu, której analizie poświęcona jest prawie cała sztuka, wyleciała z orbity. Nieumiejętność realizatorska, moda, czy jednak kryzys humanistycznej postawy?

Kino pozaeuropejskie, przede wszystkim latynoskie i azjatyckie, mimo podobnych tematów, było — przynajmniej w moim odczuciu — bardziej przekonywające. Nie chodzi tu o egzotyczną i zawsze atrakcyjną scenerię, lecz o prosty fakt większej ilości komponentów — pokazywani ludzie, pokazywane sytuacje miały szersze odniesienia społeczne i głębszą motywację kulturową, gdy kino europejskie smaży się właściwie w schematach. I znowu pytanie: czy w starej, dobrej Europie nie nastąpił jakiś zastój, krążenie tych samych, wytartych i zdewaluowanych banknotów?

Nie znaczy to, że niektóre filmy nie komponowały się w przypadkowe zestawy. Francuzi pokazali „Plany dla miasta” Jean-Louis Bertucellego — rzecz o dehumanizacji współczesnej architektury, film, który powinni obejrzeć nasi architekci i inwestorzy. A potem Bułgarzy zaserwowali „Moją wieś” Iwana Tronewa, sympatyczną historię o rozwoju małej miejscowości i jej unowocześnianiu. I tam wzrastają te nowe straszne budynki, które szpecą krajobraz i ludzi zamieniają w manekiny. W pewnym momencie jakaś stara babuńka tak mówi: dawniej było gorzej i biedniej, ale ludzie byli bardziej weseli i częściej się śmiali. Ot, ładna pointa.

Albo dwa filmy, na pewno nie wybitne, ale ciepłe: „Eksperymenty” z Wielkiej Brytanii i „W powietrzu” z Austrii. O następcach Ikara — o ludziach amatorsko latających za pomocą latawców, hobbistów cyrku i nart. Zrobione szczerze, bezpretensjonalnie, a z poczuciem humoru, oddawały dosłownie i w przenośni jedną z najgłębszych potrzeb ludzkości — potrzebę wzniesienia się wzwyż, do słońca, potrzebę przygody i ryzyka.



Grand Prix otrzymał „Ogień nad Heimaey” Osvaldura i Vilhjálmura Knudsenów z Islandii. Reportaż o wybuchu wulkanu, który zniszczył miasteczko. Film jest chłodny, obiektywny, relacjonujący. Nie ma w nim tkliwości ani patosu. Beznamiętnie pokazuje erupcję wulkanu i dalsze katastrofalne skutki. Także beznamiętnie pokazuje natychmiastową ewakuację i kontrakcję, by pomniejszyć straty.

A przecież jest w tym filmie coś i tragicznego, i bardzo ludzkiego. Piękne, choć groźne zjawisko przyrody, które niesie zagładę. I drugie zjawisko, równie piękne, choć nieniszczące, lecz tworzące — to ludzie. Osmagani morskim wiatrem, zahartowani w twardych warunkach, nie załamują rąk. Walczą do ostatniej chwili i odnoszą zwycięstwo, bo wrócą, bo na pogorzelisku zakwitnie nowe życie. Film kończy się sceną powrotu mieszkańców; zaczynają od odgruzowania cmentarza. Scena symboliczna, ale jakże wyrazista.

Ktoś miał pretensje, że islandzcy realizatorzy nie pokazali płaczących dzieci i kobiet. Nie pokazali. I dobrze zrobili. Pokazali tylko dwa żywioły: wulkan i ludzi. Ten drugi okazał się mocniejszy. Jedyny piękny i przejmujący film o zbiorowości. 

ALEKSANDER LEDÓCHOWSKI


NAGRODY:

GRAND PRIX „Złoty Smok" — „Ogień nad Heimaey” (Eldur í Heimaey), reż. Osvaldur i Vilhjálmur Knudsenowie, Islandia;

NAGRODY SPECJALNE „Złote Smoki” — „Eksperymenty” (Experimental), reż. Robin Lehman, Wielka Brytania; „Kowale” (Tüzikovácsok), reż. János Zsombolyai, Węgry;

NAGRODY GŁÓWNE „Srebrne Smoki” — „Zupa”, reż. Zbigniew Rybczyński, Polska; „Marko Perov”, reż. Živko Nikolić, Jugosławia; „Gustav J.”, reż. Volker Koepp, NRD; „Notatki filmowe” (Apuntes para un film), reż. Joaquin Cortes, Wenezuela;

NAGRODA ZA ZDJĘCIA „Brązowy Smok” — „Wronie kiedyś Bóg...” (Woronie gdie-to Bog...), operator Władisław Winogradow, ZSRR;

NAGRODA ZA SCENARIUSZ, „Brązowy Smok” — „Wanda Gościmińska — włókniarka”, scenarzysta Wojciech Wiszniewski, Polska;

NAGRODA ZA MUZYKĘ „Brązowy Smok” — „W tym miejscu”, kompozytor Jan Kanty Pawluśkiewicz, Polska;

DYPLOMY HONOROWE: „Rokh” reż. Ali Akbar Sadeghi — Iran; „Nie fantazjuj” (Nesmysl), reż. M. Doubrava, M. Macourek, A. Born, Czechosłowacja; „Si vis pacem”, reż. Zofia Oraczewska, Polska; „Samoobsługa” (Self service), reż. Bruno Bozetto, Włochy;

NAGRODA CIDALC: „Notatki filmowe”;

NAGRODA FIPRESCI: „Skoczek” (Skakavać), reż. Dušan Vukotić, Jugosławia.