»Choćby bił, choćby kopał...«. Rozmowa z Karoliną Lubieńską

W 1933 roku popularna aktorka teatralna i filmowa, Karolina Lubieńska grała rolę Ewy Pobratyńskiej w filmie, który na podstawie „Dziejów grzechu" Stefana Żeromskiego zrealizował Henryk Szaro. W czterdzieści dwa lata później wystąpiła w „Dziejach grzechu" Waleriana Borowczyka, tym razem w roli matki Ewy. W powieści Żeromskiego matkę i córkę dzieli wszystko — są to dwa różne światy. Odmienne są też obie wersje filmowe: to już różne epoki kina.

Reżyser Henryk szaro — mówi Karolina Lubieńska — przez wiele lat nosił się z zamiarem nakręcenia „Dziejów grzechu”. Ale dopiero jubileusz 25-lecia największej przedwojennej wytwórni filmowej „Sfinks” stał się stosowną okazją dla sfinansowania kosztownego jak na tamte czasy filmu. Przede wszystkim reżyser zapewnił sobie udział sław aktorskich. Wystarczy powiedzieć, że Maria Dulęba grała matkę, Józef Węgrzyn — pasera, Aleksander Zelwerowicz — chirurga, Kazimierz Junosza-Stępowski — Płazę-Spławskiego, Aleksander Żabczyński — Szczerbica, Jan Kumakowicz — Horsta, a w epizodach występowali aktorzy tej klasy co Feliks Chmurkowski, Zbigniew Rakowiecki i Stanisław Łapiński. Jak się później dowiedziałam, do roli Ewy Pobratyńskiej aspirowała także ówczesna królowa polskich ekranów — Jadwiga Smosarska. A ja miałam na swoim koncie zaledwie trzy główne role filmowe, w „Dziesięciu z Pawiaka” (1931), „Eskapadzie” (1932) i „Pałacu na kółkach” (1932).

• Ale magnesem była chyba sama powieść czytywana z wypiekami. Była to przecież książka, którą — jak pisał jeden z krytyków — „czytywało się pod ławkami, książka, za którą brano dwóje i za którą wylewano z gimnazjum”...

— Tak, bo Żeromski napisał powieść, która nie tylko w momencie opublikowania, ale i później, w latach trzydziestych była niesłychanie śmiała obyczajowo. Przenikliwe studium duszy kobiecej, miłości, która prowadzi bohaterkę aż do zbrodni, spycha na samo dno. Źródeł zła Żeromski nie doszukiwał się w grzesznej naturze kobiety, w grze instynktów, ale oskarżał nietolerancję obyczajową, instytucje, z którymi walczył w swoich powieściach społecznych.

• Czy ta ekranizacja to wydobyła?

— Jak na ówczesne możliwości polskiej kinematografii — a miałam już pewne doświadczenia w tym względzie — film był przede wszystkim starannie realizowany. Zdjęcia rozpoczęły się od sceny porodu, chyba najtrudniejszej. Byłam wtedy młoda, zdrowa, nie wiedziałam, co to cierpienie. Teraz nawet studentka szkoły teatralnej poszłaby do kliniki, przyjrzała się porodowi. Wtedy nie przyszło nam to do głowy, ani reżyserowi, ani mnie. Z aktorami się nie cackano. Nie było czasu na rozmowy, dyskusje, przekonywanie czy próby. Atelier wynajmowano na godziny, za ciężkie pieniądze. A cała scena, ze względów obyczajowych, rozegrana została na zbliżeniu mojej twarzy. Żadnych nagości, żadnych naturalistycznych efektów. Moja twarz i szara, długa koszula. Instynktownie wyczuwałam, że od siły i rozmiarów cierpienia Ewy zależy ocena następnego jej kroku: utopienia dziecka. Czy powinno być tak, jak u Żeromskiego i w pewnym sensie u Borowczyka, gdzie chora i nieprzytomna Ewa zabija odruchowo, kierując się ślepym instynktem samoobrony wobec ciężaru, którego nie zdoła udźwignąć? W wersji Henryka Szaro jest inaczej: Ewa morduje z premedytacją. Bo po urodzeniu dziecka ubiera się, wynosi je za miasto i topi w przeręblu. A więc miała czas na refleksję nad własnym postępowaniem, na opamiętanie się. Siedemdziesiąt lat temu nieślubne dziecko pogrążało kobietę niczym kamień uwiązany u szyi. Moja Ewa zgodnie z koncepcją reżysera była od samego początku potępiona, gdyż żyła bez ślubu z mężczyzną, w dodatku żonatym.

Książka Żeromskiego była książką o miłości. O miłości jest też film Borowczyka. Natomiast wersja Henryka Szaro była opowieścią o grzechu. I tu tkwi zasadnicza różnica. Ewa nie była ofiarą pewnego systemu społecznego i religijnego, przeciwnie, od początku do końca, nawet po tym, co przeszła, była winna, była zła.

• Tak właśnie ocenił Ewę Henryk Szaro w wywiadzie dla tygodnika „Kino": „Problemem filmu w moim ujęciu nie jest wyłącznie miłość Ewy do Łukasza, ale psychika kobiety w odniesieniu do dziecka. Ewa nie umiała być matką, jedynym celem, jedyną myślą przewodnią jej życia był Łukasz. Zabiła dziecko i ta zbrodnia wlecze się za nią pasmem grzechu".

— Intencje Żeromskiego wypaczały też adaptacyjne skróty. Przy okazji spłycono i uproszczono psychologię postaci. Brak głębszej motywacji prowadził do jednostronnej — z reguły zwulgaryzowanej interpretacji postępowania bohaterki. Na przykład nie było scen oddających stany emocjonalne bohaterki, jej życie wewnętrzne, narastanie uczucia i obronę przed nim. Za wszelką cenę starano się ukarać Ewę za to, że odważyła się pokochać żonatego mężczyznę. Sugerowano też, iż Łukasz nie kocha Ewy, bo przecież w takim związku prawdziwa miłość jest niemożliwa. Nie starano się nawet oddać choćby w części tych subtelności duszy kobiecej, które tak przenikliwie potrafił opisywać Żeromski. Jeżeli psychologię postaci Żeromskiego porównywano do bujnego drzewa, to postacie filmowe przypominały grubo ociosane pnie. Natomiast Borowczyk znakomicie manewruje postaciami, psychologią i akcją; zachował wszelkie proporcje powieści i, co najważniejsze, doskonale odtworzył jej klimat moralny.

• Rodzice Ewy przedstawieni zostali przez Henryka Szaro w bardzo korzystnym świetle.

— Maria Dulęba i Ludwik Fritsche grali parę dystyngowaną, wzorową. Dla matki, typowej Dolskiej, ważniejsze było poczucie honoru i abstrakcyjne normy moralne niż szczęście własnego dziecka. Jakże inaczej matkę przedstawi! za Żeromskim Borowczyk. Matka to jędza, która się jednak w pewnym momencie załamuje. To ją uczłowiecza. Ona także szamocze się jak ryba złapana w sieć. Jest bezradna w sytuacji, kiedy nie może pomóc córce.

• Każdy czytelnik ma swoją wizję powieści tak bogatej i kontrowersyjnej.

— Ale nie tak tendencyjną, wypaczającą zasadniczą myśl autora. „Dzieje grzechu” wytwórni „Sfinks” skrojono tak, żeby film zaakceptowała kołtuneria. A z nikim tak zaciekle nie walczył Żeromski, jak z dulszczyzną. Grzechem wobec pisarza było także uwspółcześnienie akcji. Szaro traktował „Dzieje grzechu” jako historię współczesną, rozgrywającą się w roku 1932.

• Nie lubi Pani tego filmu?

— Wspominam go z sentymentem, był to mój najpoważniejszy film. Ale nie mogę wybaczyć zdrady wobec Żeromskiego.

• Niektórzy recenzenci zarzucali Henrykowi Szaro tak staranne wycieniowanie Pochronia, iż postać bandyty przesłoniła sylwetkę Łukasza.

— Trochę wynikało to z ówczesnej mody na demonicznych zbrodniarzy. I z charakteru samego Bogusława Samborskiego, przez którego w czasie nakręcania finałowej sceny, kiedy to Ewa własnym dałem osłania Łukasza, omalże nie postradałam oka. Samborski, aktor impulsywny i nerwowy, zamiast strzelać obok, strzelił mi prosto w twarz. Na szczęście skończyło się na poranieniu twarzy prochem. Z moich partnerów najmilej wspominam Józefa Węgrzyna, który grając na scenie niesłychanie wyraziście, w kinie posługiwał się dyskretnymi środkami wyrazu. Był naprawdę nowoczesnym aktorem.

• A co Panią najbardziej urzekło w Ewie?

— Jej wielka miłość do Łukasza. Kiedy powtarzała, że „choćby bił, choćby kopał nogami” — i tak będzie przy nim. Takich kobiet dziś się nie spotyka.

Rozmawiał: BOGDAN ZAGROBA