Sprzedawca prowincjalnych marzeń

— moralista Frank Capra, amerykański reżyser filmowy włoskiego pochodzenia w latach 1936—1941 wraz ze scenarzystą Robertem Riskinem stworzył popularnego bohatera dla milionów. Wcielali się w niego na przemian dwaj doskonali aktorzy — Gary Cooper i James Stewart, zachowując podstawowe cechy charakteru „uczciwego szarego człowieka”, który działaniem swym miał służyć eksplikacji głoszonej przez Caprę „ewangelii dobroci i porozumienia”.

Sukces był olbrzymi. Zajęli się nim socjologowie, odkrywając bez trudu nieskomplikowany mechanizm tęsknoty widzów za osobnikiem skromnym ale upartym, który — nie wyróżniając się niczym specjalnym (małe pieniądze, duże kłopoty) — potrafi przeciwstawić się Złu w imieniu własnym i swoich bliźnich. W „Panu z milionami” (1936) nagle wzbogacony Szary Obywatel Cooper dał dzielny odpór wielkomiejskim aferzystom. W filmie „Mr Smith jedzie do Waszyngtonu” (1939) nagle awansowany Szary Obywatel Skaut Stewart zdemaskował spisek nieuczciwych polityków. Wreszcie w zaprezentowanym obecnie przez TV OBYWATELU JOHNIE DOE (Meet John Doe, 1941) znów Szary Bezrobotny Obywatel Copper w porę przeciwstawił się mocodawcom, którzy kierowali nim jak marionetką w imię własnych egoistycznych interesów.

Tak oto zwalczając mit „dzielnej amerykańskiej demokracji” Capra przeciwstawił mu własny mit — nieograniczonych możliwości dzielnych szarych obywateli. Zwróćmy jednak uwagę, iż charakterystyczne dla tego cyklu filmów było stopniowe zamieranie ich cech komediowych, ewoluujących nawet — w ostatnim z tych utworów — w stronę tragedii. Jak gdyby powoli wygasał uśmiech Capry, w końcu dość bystrego obserwatora amerykańskiej demokracji, widzianej z perspektywy prowincjonalnego miasteczka.

Dostrzegali to także koledzy wielkiego marzyciela. Szczególnie wytrwałym cieniem Capry był nieco zapomniany, inny amerykański twórca komediowy — Preston Sturges. Odbił się on od twórczości Capry, jak od trampoliny, negując jego ideały we wszystkich swoich utworach. Już w roku 1940 w „Wielkim McGintym” sparodiował „Mr Smitha”, wyposażając go w równie szlachetne cechy, z tym jednak, że kryjące jawne oszustwo. W „Lady Eve” (1941) doprowadził do absurdu sytuację z głośnej, uświetnionej Oscarami komedii Capry „Ich noce”, kpiąc z fałszywej emancypacji Amerykanek i skapcanienia ich mężów. W „Cudzie w Morgan’s Creek” (1944) zdemaskował mit Caprowskiego małego miasteczka (pijana prowincjonalna piękność ma pięcioraczki z żołnierzem i staje się bohaterką narodową). Wreszcie w filmie „Witajcie bohatera-zdobywcę” (1944) wywindował na stanowisko burmistrza kancelaryjnego zupaka, fetowanego z honorami należnymi frontowym bohaterom. Tak więc ulubione postacie Capry — „miły młodzieniec”, „dobra koleżanka” — zostały przez Prestona Sturgesa wyposażone w cechy debilne, a skautowski duch jego filmów — wykpiony jako ideologia głupich „wielkich dzieci”.

Może nie było to zbyt sprawiedliwe wobec czystych intencji autora „Obywatela Johna Doe”, reżysera, który — jak mało kto — tworzył podobno nieskrępowany żadnymi naciskami producentów. Nastały jednak czasy, kiedy wiele spraw zaczęto widzieć inaczej, ostrzej i przenikliwiej. Życzliwy uśmiech widzów' Capry zmienił się w sarkastyczny śmiech widzów Sturgesa.

Dziś, z perspektywy lat, społeczno-krytyczne filmy zamerykanizowanego Włocha są dla nas smutnym przykładem rozmijania się dobrych intencji z końcowym efektem działania. Historycy ocenili je prawie jednomyślnie, chwaląc subiektywnie dobrą wolę reżysera i ganiąc obiektywnie wsteczną wymowę jego filmów. Artysta lansował po prostu umiłowany, bliski mu utopijny schemat, który — wyrosły z ducha Rooseveltowskiego „nowego ładu”, zwróconego ku szarym obywatelom Ameryki, tracił swój postępowy sens w miarę zaostrzania się wewnętrznych walk politycznych. Przepełnione dobrymi intencjami gołębie serca prostych obywateli nie mogły już wystarczać (zresztą — tak naprawdę — nigdy nie wystarczały) jako remedium na wymagającą się niesprawiedliwość społeczną.

W rok po premierze „Obywetela Johna Doe” Capra poszedł na wojnę, a „wspaniały świat" jego mitów legł bezpowrotnie w gruzach.

LESZEK ARMATYS