Siłaczka z powiatowego szpitala

KOBIETA Z LANCETEM (Każdyj dień doktora Kalinnikowoj). Reżyseria: Wiktor Titow. Wykonawcy: Ija Sawwina, Elia Leżdej, Walerij Zołotuchin i inni. ZSRR, 1973.

Egzotyka szpitalnych korytarzy i sal operacyjnych jest dzisiaj tematem modnym. Nikt bowiem nie chce leżeć w szpitalu, ale każdy chciałby wiedzieć, co go czeka, jeśli mimo wszystko tam trafi. Z drugiej strony sama medycyna po dziś dzień kryje w sobie coś z tajemniczego szamaństwa, jeśli traktuje się ją z pozycji absolutnego laika o niedomagającym organizmie. Wokół postaci lekarzy bardzo chętnie i cokolwiek podświadomie tworzymy swoiste mity — domagamy się od nich cudów, ale zarazem się ich obawiamy, chcielibyśmy mieć do nich zaufanie, ale łatwo je tracimy, jeśli cokolwiek wzbudzi w nas lęk.

Nic też dziwnego, że wśród takich emocji twórcy podejmujący tematykę lekarsko-medyczną zajmują stanowiska bardzo skrajne. Oglądaliśmy ostatnio amerykański „Szpital”, francuskiego „Raka”, teraz trafia na nasze ekrany „Kobieta z lancetem” Wiktora Titowa.

Pozornie są to filmy absolutnie odmienne. „Szpital” był czarną groteską, wywiedzioną z tradycji filmu „MASH” Altmana. System lecznictwa amerykańskiego przemieniał się w wulgarną makabreskę, przyprawiającą nas o mdłości i dreszcz zgrozy. „Rak” uderzał w bardzo wysokie tony moralne, atakując fałszywe, zdaniem reżysera, normy etyczne, obowiązujące w medycynie współczesnej. Oba filmy miały charakter jawnie krytyczny, spełniały przede wszystkim funkcję publicystyczną.

Tymczasem „Kobieta z lancetem” jest dziełem namiętnie afirmatywnym, wyręcz hymnem pochwalnym skomponowanym na cześć wysiłku, oddania pracy i zawodowej sumienności tytułowej bohaterki — dyrektorki prowincjonalnego szpitala, która osiąga niezwykłe sukcesy w dziedzinie leczenia i rehabilitacji narządów ruchu. Oczywiście, i tutaj nie brakuje publicystyki. Doktor Kalinnikowa, której jeden dzień pracy oglądamy na ekranie, bez przerwy zmaga się nie tylko ze skomplikowanymi przypadkami medycznymi, ale i z biurokracją, niesumiennością, anonimowymi donosami i kłopotami administracyjnymi. Ale młodemu reżyserowi zależało na czymś więcej niż na prostym filmie interwencyjnym; chciał przedstawić modelowy postać lekarza, który byłby wzorem postawy moralnej i zawodowej. A więc w jednym filmie zawrzeć program na „nie” i na „tak”. Stąd wcięła się dwoista struktura formalna „Kobiety z lancetem” — realistyczna opowieść o pracowitym dniu powszednim połączona jest z poetyckimi impresjami fotograficznymi, mającymi podwyższać tonację uczuciowy filmu. Temu samemu celowi służy chwyt z przemiennym stosowaniem taśmy barwnej i czarno-białej, choć trudno tu odnaleźć klucz uzasadniający stosowanie tego zabiegu. Całości dopełnia ilustracja muzyczna, często popadająca w emocjonalne crescendo w momentach szczególnie ważkich i dramatycznych.

Niestety, wszystkie te zabiegi nie wyszły filmowi na dobre, bowiem miast przekonywać widza, budzą jego nieufność. Opowieść o dniu powszednim, w którym każdy wątek znajduje swoje spełnienie i rozwiązanie w tonacji patetycznej, nie zawsze pokrywa się z doświadczeniem życiowym odbiorcy, na co już zwracała uwagę krytyka radziecka. I tu, właśnie w owym przerysowaniu, kryje się podobieństwo „Kobiety z lancetem” do „Szpitala” i „Raka”. Natomiast ratuje ten nie w pełni udany film znakomita kreacja Iji Sawwiny w roli doktor Kalinnikowej. Sawwina, pamiętna bohaterka „Damy z pieskiem” Chejfica, stworzyła tu chyba rolę swego życia. Niezwykłe jest bogactwo jej postaci, składającej się z mnóstwa drobnych cech i szczegółów, a zarazem nigdy nie przedobrzonej przez nadmiar aktorskich informacji. Jaka szkoda, że ta wspaniała dyscyplina artystyczna aktorki nie stała się także udziałem reżysera... Bowiem można spotkać współczesnych Judymów i Siłaczki, ale trochę inaczej trzeba o nich opowiadać.

WOJCIECH JĘDRKIEWICZ