Zwodowaliśmy szczęśliwie

Film polski nigdy nie miał serca, ani lekkiej ręki dla dziennikarzy; figura pełniąca te obowiązki na ekranie, to z reguły imbecyl, bufon lub chociaż tylko pijak. Inaczej w Telewizji, która od niejakiego czasu troskliwie odbudowuje prestiż zawodu dziennikarza. Oto w serialu „Najważniejszy dzień życia” dziennikarz z magnetofonem pełni rolę niewielką bo niewielką, ale pozytywną. Mikrofon komu trzeba podstawia i rzecz całą nagrywa nie wymądrzając się i — co najważniejsze — nie przerywając rozmówcy w pól zdania. Ostatni serial „S.O.S.”, wyreżyserowany przez Janusza Morgensterna, to już prawdziwa apoteoza dziennikarskiego fachu. Rafał (Władysław Kowalski) realizuje w gdańskiej rozgłośni popularną audycję typu interwencyjnego; cechuje go nonkonformizm, pełne zaangażowanie, ba, umiłowanie zawodu, jest reporterem wyczulonym na ludzką krzywdę, na anomalie życia społecznego i gospodarczego.

Bądźmy szczerzy, tego ostatniego pokazano nam akurat najmniej, zaledwie jakieś aluzje do jakiejś afery. Cala reszta polskiej rzeczywistości pojawia się przed kamerą przy okazji tropienia sprawców porwania córki dziennikarza (Ewa Borowik), a obraz taki jest silą rzeczy znacznie skonwencjonalizowany, spłaszczony stosownie do wymogów intrygi. Najlepsze kryminały swoje sukcesy zawdzięczały nie tylko pokrętności fabularnej, ale także, a może przede wszystkim, wiarygodności realiów, prawdopodobieństwu obyczajowo-społecznego tła. Skoro wielkie przestępstwa i demoniczne intrygi są raczej obce pejzażowi kulturalno-politycznemu naszego kraju, co już było kilkakrotnie z sensem udowodnione, kryminałowi pozostaje to, w czym telewizja może i musi być mocna: ciekawe, wnikliwe i prawdziwe opisywanie rzeczywistości, w której toczy się akcja. Także filmowe śledzenie afer w stylu mięsno-skórzanym nie wydaje się zbyt atrakcyjne, choć na pewno interesujące publicystycznie, bo cóż w końcu za bohater, co swoje prywatne „według potrzeb” załatwia metodą długotrwałego fałszowania kwitów Rw.

Jeśli zatem poza tradycyjną zbrodnią po polsku, po pijanemu, kołkiem z plota, prawie zawsze bez sensu i motywów, życie nie podsuwa atrakcyjnych modeli kryminału — intrygę trzeba po prostu wymyślać. Tu zaś są dwie szkoły: pełna fikcja i umowność, jak w „Gdzie jest trzeci król”, co kończy się najczęściej klęską, albo świadomy kompromis, trochę z życia, trochę z sufitu, jak w „S.O.S.”. Musiało być chyba coś z tym uwodzeniem nieletnich i wymuszaniem usług erotycznych metodą szantażu, skoro i Trzos-Rastawiecki w „Trądzie“ sięgnął po tę problematykę. Może jedynie autorzy serialu przeholowali trochę z kierunkiem szmuglu pornografii, bo jako żywo — potwierdzi to każde dziecko i celnicy —„obrazki” płyną stamtąd tu, a nie odwrotnie.

Można się boczyć na tę, czy na inną jeszcze umowność, na przefajnowanie intrygi mnóstwem tropów zmuszających do nieustannego napięcia i koncentracji uwagi, ale jest to historia opowiedziana sprawnie, gładko, a Rafał tropiący porywaczy córki momentami przypomina samego Columbo. Jest także mnóstwo świetnych ról, ale szczególnie przypadła mi do gustu znakomita kreacja Wandy Stanisławskiej-Lothe w roli starej pijaczki Gizeli, wyjaśniającej Rafałowi mechanizm funkcjonowania czarnego rynku. Wspaniała epizodyczna rola godna wielkiej tragiczki.

Czy założony sobie przez scenarzystkę (Jadwiga Wojtyłło) kompromis pomiędzy fikcją i rzeczywistością okazał się nośnym tworzywem dramaturgicznym także w finale? Otóż w miarę zbliżania się do końca serialu, „trochę fikcji” wyraźnie bierze górę nad „trochę życia”. Kiedy bowiem sypnęło trupami, dla wszystkich stało się oczywiste, że sprawa nie należy do dziecinnych i nie da się wyjaśnić prostym nawinięciem córki na kolano przez podenerwowanego tatusia. W całej krasie pojawił się sygnalizowany już podstawowy problem polskiego kryminału: kogo obciążyć winą za tyle zła? Zadrżała ręka autorki i na kompromis odpowiedziała kompromisem. Tylko typ patologiczny, tylko szaleniec łączy w sobie okrucieństwo, bezwzględność i... genialny intelekt. Zakołowawszy bohatersko nad mieliznami rodzimego kryminału, zwodowaliśmy szczęśliwie w dobrze znaną nam płyciznę.

CZESŁAW DONDZIŁŁO