Konkurent Braci Lumière

Godna poklasku inicjatywa wydawnictwa „Interpress”: w przeddzień mijającej właśnie setnej rocznicy urodzin przypomniano nam dzięki pozycji monograficznej pióra Władysława Jewsiewickiego, postać polskiego wynalazcy — Kazimierza Prószyńskiego. Pisał o nim Anatol Stern; „pamiętam jeszcze dobrze swe spotkania i rozmowy z bladym, szczupłym mężczyzną, o nieco diabolicznej powierzchowności, który spierał się z braćmi Lumière o palmę pierwszeństwa w wynalezieniu aparatu filmowego. Miałem głębokie przeświadczenie, że gdyby Prószyński urodził się pod szczęśliwą gwiazdą, to jego »pleograf« zastąpiłby nazwę »kinematograf« i mówilibyśmy dziś z milionami ludzi o światowej »pleografii,« a nie »kinematografii«”. Rzeczywiście — śledząc perypetie rodzimego entuzjasty mamy okazję przekonać się, iż hipoteza Sterna nie była przesadzona, a Prószyński, chociaż wyprzedzony w wyścigu o prymat, wniósł i tak do rozwoju kina naprawdę wiele.

Tyle, iż to nie brak fortunnego trafu, a przyziemne mechanizmy konkurencji, niedostatek środków, brak „siły przebicia” — przeszkadzały Prószyńskiemu w odniesieniu zasłużonych sukcesów na niwie techniki filmowej. Władysław Jewsiewicki dba o szczegóły i anegdoty, mimowolnie fabularyzuje biografię konstruktora „pleografu" i „telefotu", bez uszczerbku zresztą dla jej dokumentacyjnych walorów. Bo tylko popatrzmy: dziadek wynalazcy prowadził w Mińsku zakład fotograficzny jeszcze w epoce Daguerre'a: ojciec, Konrad, miał znaczne zasługi dla pionierskiej obrazowej metody nauki czytania i pisania, za co nagrodzony został przez rząd brytyjski (!); sam Kazimierz Prószyński, który studiował w Belgii, prawie równolegle z Lumière’ami skonstruował mechanizm do wyświetlania żywych fotografii, a jego rozwiązania szczegółowe stały się powszechnym dobrem, udoskonalającym znacznie oryginalny aparat braci z Lionu.

W trzy lata po pierwszej projekcji filmowej Prószyński ogłosił, iż opracował urządzenie do przesyłania obrazu na odległość, tzw. „telefot”. Projekt potraktowano jako fantazję; dziś widać, jak wyprzedził swoją epokę. Niezmordowany Prószyński doskonalił tymczasem technikę projekcji swego pleografu, wierząc w szybki rozwój nowej sztuki, służącej, w jego przeświadczeniu, głównie rejestracji żyda i naukowym eksperymentom. Był zresztą, obok Matuszewskiego, jednym z pierwszych filmowych kronikarzy życia Warszawy. W roku 1910 demonstrowano w Paryżu jego kamerę ręczną, pozwalającą na dokonywanie zdjęć w ruchu — „aeroskop", pierwszą tego typu konstrukcję na świecie. Niebawem przeszła ona praktyczną próbę na frontach wojny światowej, podczas lotniczych rekonesansów i wypraw naukowych do krajów Czarnego Lądu. Jak pisze autor monografii, korzystano z kamer Prószyńskiego jeszcze w latach trzydziestych, a nieliczne, muzealne egzemplarze nienagannie funkcjonują jeszcze dziś.

Dramat Kazimierza Prószyńskiego polegał na tym, iż dbał on nie tyle o swoje interesy, co o rozwój przemysłu filmowego w rodzinnym kraju, gdzie wszelkie inicjatywy, po okresie przejściowego entuzjazmu, rozsypywały się bez echa. Wynalazca aparatu „Oko”, pierwszej popularnej kamery dla amatorów, taniej i łatwej w obsłudze, spotkał się więc z aplauzem w Królewskim Stowarzyszeniu Fotograficznym w Londynie, ale nie w Warszawie. Interesowali się nim przedsiębiorcy amerykańscy, kiedy konstruktor przebywał w Stanach podczas wojny; rodzima spółka, utworzona w kraju u progu lat dwudziestych, rozpadła się po krótkim czasie. Kolejny akt biografii wynalazcy przypadł na okres wojny: Prószyński nieustannie udoskonalał swoje „Oko”, nie rezygnując z myśli o powszechnej dostępności kamery, prowadził ciekawe prace nad urządzeniem do czytania dla niewidomych. Żył jakby poza rytmem tamtych czasów, aż przypomniały mu one o sobie. Aresztowany, wywieziony wraz z rodziną do obozu koncentracyjnego po upadku Powstania Warszawskiego, zmarł w Mauthausen, na dwa miesiące przed końcem wojny.

Przypomniałem tę biografię wynalazcy, by zachęcić do frapującej lektury, przeznaczonej (jak mniemam) nie tylko dla naszego czytelnika, ale i odbiorców w innych krajach. Sens tej skromnej i prostej, a przecież tak mimowolnie prowokującej do refleksji książeczki, polega na wymownym zderzeniu zasług Prószyńskiego, rozległości jego poszukiwań, pasji bezinteresownej, troski o rodzimy przemysł filmowy — z nikłą współcześnie wiedzą o jego dokonaniach. Ile takich postaci, nie tylko ze środowiska związanego z X Muzą, kryją jeszcze zapomniane karty naszej przeszłości?

WOJCIECH WIERZEWSKI

Władysław Jewsiewicki: „Kazimierz Prószyński". Wydawnictwo Interpress. Warszawa 1974, s. 140.