Antonioni - reporter

W studenckim klubie „Kwant" w Warszawie odbył się pierwszy na świecie publiczny pokaz filmu „Zawód i reporter” Michelangelo Antonioniego. Dla włoskiego twórcy ostatnie lata były okresem przemian. Po dyskusji wokół swego amerykańskiego filmu „Zabriskie Point” zrobił kontrowersyjny dokument o Chinach, aby znów powrócić do kina fikcji. Czy „Zawód: reporter” to narodziny nowego Antonioniego? Moralisty — ale teraz już politycznego? Mówiło się o tym w czasie spotkania uczestników seminarium DKF „Kwant” z Antonionim. Oto notatki z tego spotkania.

ANTONIONI: Czy się zmieniam? Chyba tak. Coraz częściej czuję się raczej obserwatorem, reporterem niż reżyserem, W zetknięciu z napiętymi problemami najbardziej interesujących krajów świata — np. USA czy ChRL — zrodziły się moje ostatnie filmy: „Zabriskie Point” i „Chiny”. A z kolei w filmie „Zawód: reporter’' rozbrzmiewają echa politycznych konfliktów gnębiących kraje Trzeciego Świata. Ale w jakim stopniu się zmieniam — mogą powiedzieć tylko krytycy, nie ja. Dostojewski mawiał, że prawdziwy twórca przez całe życie mówi o tej samej, jednej sprawie. A jeśli jest niezwykle inteligentny, może opowiadać o dwóch sprawach... Jest więc rzeczą naturalną i logiczną, iż ciągle, w różnych wariantach powtarzam te same idee. Tymczasem krytycy jakby dostrzegali jedną tylko stronę zagadnienia. Pierwsi widzowie „Reportera” zauważyli nową formę opowiadania. Istotnie, tak jest. Po raz pierwszy z całą swobodą posługiwałem się kamerą, biorąc pod uwagę naturalny sposób rejestrowania — nie przez kamerę, ale ludzką pamięć — tego, co dla świadomości człowieka najważniejsze: nastroju, kolorów, szczegółów często drugorzędnych. Nie jest to jednak subiektywizacja. opowiadanie z punktu widzenia jakiejś osoby. Ale czy są to rzeczywiście najważniejsze sprawy?

• Przecież tak naprawdę nie jest to film polityczny — Pan zatrzymuje się w pół drogi. Czy nie uważa Pan tego za porażkę? Porażkę w wielkim stylu, ale zawsze porażkę?

— Nie mam zwyczaju bronić swoich filmów. Odbierają je i oceniają widzowie.

• Skąd ten beznamiętny, chłodny styl narracji?

— Celowo zastosowałem narrację z dystansem. gdyż bohaterem jest reporter. A więc człowiek, który musi zachowywać zimną krew, obiektywizm. Chciałem przedstawić jego próby znalezienia kontaktu ze spiskowcami z jakiegoś nie określonego bliżej afrykańskiego kraju w taki sposób, w jaki zapewne je relacjonował w prasie. Rzeczowo, realistycznie, zgodnie z logiką sprawy.

• Czy nagina Pan swoje famy do aktorów?

— Nie podzielam poglądu, że aktor i jego koncepcja roli wpływa na kształt filmu. Aktor był dla mnie zawsze i nadal pozostał tylko elementem obrazu, którego używam do wyrażania swego stosunku do pewnych problemów moralnych. Ale jak każdy twórca, staram się posługiwać najlepszymi narzędziami. Takim właśnie wspaniałym aktorem jest Jack Nicholson w „Reporterze”. Niezwykle inteligentny, chwytający w lot wszystkie intencje reżysera.

• Ten reporter ucieka od swoich najbliższych, jak bohaterowie poprzednich Pana filmów. Czy jest to ucieczka przed życiem, czy przed samym sobą?

— Jeśli takie ucieczki powtarzają się — zresztą nie tylko w moich filmach — to widocznie są znakiem naszych czasów. Może to bunt? samoobrona? reakcja na cywilizację? Ale odpowiedź należy już do widzów. Ja robię tylko filmy. Nie mam żadnego wpływu na zakres doświadczeń publiczności i na jej reakcje. Zależy to od zbyt wielu czynników. Zresztą i akt twórczy jest w pewnym sensie niezależny od siły i kierunku naszej woli. Nigdy nie jesteśmy w pełni, do końca świadomi tego, co robimy. A tym bardziej tego, jak to zostanie odebrane.

• Od kilku lat nie robi Pan filmów w rodzinnym kraju. Jak Pan ocenia sytuację we włoskim filmie?

— Źle. Jedyne jasne punkty to młodzi jeszcze, a już sławni reżyserzy: Bernardo Bertolucci i Marco Belocchio. Jednak pierwszy nie powinien przeceniać swoich międzynarodowych sukcesów, drugiemu życzę wyzwolenia się z pewnego prowincjonalizmu.

• A Fellini?

— Fellini jest wspaniały. Czy ktoś w to wątpi? Jemu wybaczam nawet to, że opowiada w filmach ciągle o sobie.

• Pańskie filmy nie są autobiograficzne?

— Nie tak bezpośrednio, nie tak dosłownie jak Felliniego. Istnieje różnica między osobistymi przeżyciami a doświadczeniami intelektualnymi. Każdy mój film jest doświadczeniem intelektualnym daleko wykraczającym poza moje osobiste odczucia, mój sposób bycia. Jeśli jest w nich coś ze mnie, to start ducha, w jakim znajduję się podczas zdjęć, nastrój, klimat związany z otoczeniem. Na planie właściwie improwizuję. Nie pracuję ze ściśle opracowanym scenopisem. Każdego duda rozpoczynam pracę od nowa, od obmyślenia każdej sceny. Być może kiedyś zdobędę się na film autobiograficzny.

• W „Zabriskie Point” poparł Pan młodzieżową kontestację. Co z niej pozostało?

— Nie jestem socjologiem, żeby się kompetentnie wypowiadać na ten temat. Chociaż kapitalistyczne systemy zneutralizowały szok wywołany buntem młodzieży, to jednak w świadomości ludzi nimi sterujących pozostał lęk, że młodzieżowca rewolta znów może wybuchnąć. Natomiast wśród samej młodzieży ruch kontestacji wywołał wiele zamieszania. Jego załamanie pchnęło wielu młodych na niebezpieczne ścieżki anarchizmu czy faszyzmu.

• W finale „Zabriskie Point” zachęcał Pan do rewolucji?

— Nie należy dosłownie rozumieć ostatniej sceny, kiedy w powietrze wylatuje luksusowa willa — i to wielokrotnie. Nie można też tej poetyckiej metafory traktować jako totalnej krytyki amerykańskiego establishmentu. Obraz wyrażał emocjonalną reakcję dziewczyny, która nie może pogodzić się z wiadomością, iż policja zabiła jej ukochanego. Osobisty ból rozładowuje wizja ogólnej katastrofy. Co właśnie nadaje temu dramatowi szersze, społeczne znaczenie.

• Jak „Zabriskie Point” przyjęto w USA?

— Oficjalna prasa — histerycznymi atakami. Miałem jednak, co dla mnie najważniejsze. dobre recenzje w młodzieżowej prasie uniwersyteckiej. Do tej pory film ten jest chętnie oglądany na uniwersytetach. W Harvard na podobnym seminarium uznano „Zabriskie Point” za mój najlepszy film. Ale tam jeszcze nie widzieli „Reportera".

• Bohaterowie Pańskich filmów szukają ucieczki przed napięciami świata, nie kierując się intelektualną refleksją...

— Zawsze robiłem filmy o ludziach słabych. Jednostki silne mniej mnie interesują. Wydaje mi się. że nie potrzebują naszej — to znaczy twórców — uwagi ani troski. I może dlatego w ostatecznym rozrachunku okazują się słabi.

• A czy Chińczycy są słabi?

— 799 milionów bardzo słabych, ale milion bardzo mocnych.

• Ostatnie Pana filmy wywołują przede wszystkim ferment polityczny: przykładem „Chiny”.

— Nie przestają być też pewnym eksperymentem artystycznym. Ale cieszę się. że prowokują dyskusje polityczne. Zmiany polityczne, jakie w szybkim tempie zachodzą w świecie, dotykają i mnie. A to, że nie jestem wobec nich obojętny — widać na ekranie.

Notował: BOGDAN ZAGROBA