Lupin i Columbo

W czwartki co dwa tygodnie pojawia się Peter Falk, jako amerykański Columbo, a we wtorki Georges Descrières jako Arsene Lupin, francuski dżentelmen-włamywacz. Zawsze twierdziłem, że sztuka filmowa chwyta i upowszechnia wartości z różnych etapów rozwoju ludzkiej kultury; w przypadku telewizji ta równoczesność sięgania do różnych szuflad osiąga chyba ekstremum. Oczywiście w odbiorze grozi to pojęciowym oczopląsem, który z mleczarska, ale fachowo nazywa się homogenizacją treści. Ale też dzięki tej telewizyjnej centryfudze mogli obok siebie pojawić się nieomal równocześnie Columbo i Lupin. Brudnawy, niechlujny, mały i niepozorny glina i wspaniały, uwodzicielski, wytwornie ubrany, wykształcony arystokrata o nieskazitelnych manierach. W tym zestawieniu, dla większej jasności, pominiemy to, że serial według Maurycego Leblanca jest kryminałem, który uciekł w sensację, zdradzając klasyczne reguły gatunku (przestępca kontra policjant-detektyw), jako że Lupin, sam będąc przestępcą, pełni często funkcję detektywa. Ważne jest, że te postacie wywodzą się z dwu zupełnie różnych epok rozwojowych gatunku kryminalnego; za nimi stoją odmienię światopoglądy, koncepcje życia, obraz świata, ideologie.

Wprawdzie obaj tropią przestępców — to powody dla których współpracują z prawem są diametralnie różne. Columbo jest po prostu funkcjonariuszem policji; Lupin, bo taką ma akurat fantazję. Zezowaty porucznik musi, bo tkwi w tym wszystkim, Lupin może, gdy zechce, bo jest ponad ten świat i jego normy. Columbo jest trybikiem w maszynerii prawa, kroplą oliwy ułatwiającą jej ruch, Lupin z prawa kpi i nie przepuszcza okazji, aby zadrwić z policji, jej tępoty i organizacyjnej nieruchomości. Lupin jest wolny wolnością kosmopolity i anarchisty ze świadomego wyboru, a nie przestępcy wyklętego przez prawo. Stanowi osobliwą, ludyczną wersję nadczłowieka, który we wszystko zwątpił, zniechęcił się do norm obowiązujących ludzkie mrowie i — jak demiurg — ustanawia własne prawa i reguły gry.

Nietrudno zauważyć, że z tej wielekroć złożonej i różnymi źródłami inspirowanej figury — która wyrosła jako kontynuacja bohaterów powieści kryminalnych w stylu Sherlocka Holmesa Conan Doyle'a, jako kreacja w pewnym sensie analogiczna do księdza Browna Chestertona, a więc z koncepcji detektywa-człowieka wolnego, współpracującego z prawem, ale będącego ponad prawo, czy obok prawa na zasadzie genialnego wyjątku — zrodziła się z czasem postać detektywa policjanta, detektywa prywatnego czy też adwokata do specjalnych poruczeń, którzy działając w imieniu prawa, prawo to skutecznie omijali. Już komisarz Maigret Simenona przejawiał takie skłonności, żeby nie wspominać o bohaterach Hammetta albo Chandlera. Ich wolność działania nie wynikała z jakiegoś indywidualnego wyboru — była raczej wymuszana przez system, który pod pozorami demokracji maskował korupcję, bezprawie oraz tajemne powiązania władzy i podziemia.

Telewizja, kino rodzinne, nie kwapi się do tych problemów. Ponad prawem, a jednocześnie w przychylnej aurze odbiorcy, może poruszać się tu tylko Lupin. Miazmaty tego indywidualizmu nie wydają się groźne, natomiast powrót do fikcji i sentymentalizmu fin-de-siècle’u i mody lat dwudziestych — to prawie obowiązek. W przypadku serii kryminalnych w telewizji zawsze nacisk kładło się na odpowiednie skomplikowanie intrygi, a następnie pokaz precyzji i logiki myślenia detektywa, jak w klasycznych kryminałach. Próbowano eksperymentować z okrucieństwem i gwałtem, ale opór widowni okazał się silny. Tak więc wyglądałoby, że serial kryminalny znowu ucieknie w bezpieczne rejony abstrakcji, kontaktujące z życiem tylko o tyle, o ile wymaga tego intryga. Istotnie, oglądając Columbo można dojść do wniosku, że w stosunku do radykalizmu społecznego czarnej serii amerykańskiej „detective novel" z lat czterdziestych czy filmów z przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych — jest to regres i nawrót do idei solidaryzmu społecznego, w którym policja strzegąca prawa przypomina Ducha Bożego, jak to kiedyś ładnie porównał Caillois.

A jednak „Columbo" naszpikowany jest realizmem. Ile o nim wiemy. Proletariusz i Włoch z pochodzenia, żona, dzieci i mnóstwo kompleksów. I to prowincjonalne wywlekanie wobec rozmówców swoich prywatnych spraw i ta nuworyszowska fascynacja bogactwem, to lizanie świata przez szybę, ta maskowana, ale wciąż widoczna niewiara, że do bogactw można dojść uczciwą drogą. Mały człowiek, który za sprawą genialnego intelektu przedarł się na salony w charakterze podglądacza. Gubi skórę policjanta, funkcjonuje jako reprezentant tych, wśród których nie ma raczej gwiazd filmowych, milionerów, potentatów przemysłowych, producentów win, głośnych architektów i kompozytorów. Fortel autorów serialu? Zakamuflowana pochwała policji? Oczywiście jest to pewna konwencja, ale o ileż bliższa życiu niż inwalidzki wózek komisarza Ironside czy inne przypadłości fizyczne rozlicznych detektywów, które może i potęgują dramaturgię, ale są przede wszystkim sztuczne.

CZESŁAW DONDZIŁŁO