Wypadek w górach, czyli kulisy filmowej produkcji

Dopiero za Myślenickimi Turniami, jadąc kolejką linową na Kasprowy Wierch, obydwaj równocześnie zwróciliśmy uwagę na drobną, szczupłą brunetkę w kostiumie sportowym, z wielkimi, jasnymi, misternej roboty, klipsami na uszach; mówię: równocześnie zwróciliśmy uwagę, bo w jednej chwili przenieśliśmy spojrzenie na ową drobną postać kobiecą i po zarejestrowaniu zewnętrznych szczegółów wyglądu, obaj potakując skinęliśmy ku sobie głowami, co w naszym skróconym języku filmowym oznaczało po prostu „dobra"!

Znaczyło to, że owej małej brunetce, rozmawiającej z towarzyszem po francusku, zaproponujemy odegranie epizodu, nazywanego przez nas „wypadek na nartach" w naszym filmie krótkometrażowym pt. „Tatry w zimie", nakręcanym właśnie dla Instytutu Filmowego. Scenariusz dla tego filmu opracował Jan G. Pawlikowski, wielki znawca Podhala; wśród wielu tematów uwzględnione było także zobrazowanie działalności Ochotniczego Pogotowia Tatrzańskiego na jakimś, zainscenizowanym oczywiście, wypadku narciarskim.

Z operatorem filmowym Leopoldem Chrapkiem oraz moim asystentem Zbigniewem Bochenkiem stanowiliśmy tedy ekipę filmową, która od kilku tygodni przebywając w Tatrach, nakręcała równocześnie trzy filmy krótkometrażowe. Filmy te wyświetlane są obecnie na ekranach kin aktualności, a wśród nich film pt. „Narciarstwo" pomyślany częściowo jako film instruktorski dla Głównego Urzędu Kultury Fizycznej.

Poszukiwanie „aktorów"

Wbrew temu, co się zwykło pisać lub mówić o produkcji filmowej, praca przy realizacji filmu jest ciężka i wyczerpująca, często nerwowa, a zawsze trudna i odpowiedzialna. Realizując filmy dokumentalne, a więc rejestrujące na oryginalnych materiałach przejawy życia naszej epoki, staramy się pracować bez zbytniego zwracania na siebie uwagi otoczenia, bo wtedy udaje nam się zdobywać najbardziej naturalne zdjęcia. Często jednak przychodzi nam inscenizować jakieś epizody, przewidziane w scenariuszu filmowym, gdyż uchwycenie ich „na gorąco" byłoby niezmiernie kłopotliwe i rozciągnęłoby realizację filmu do nieprzewidzianego okresu; powtóre — filmowa rejestracja jakiegoś epizodu wymaga najczęściej kilku ustawień kamery (czyli kilku ujęć filmowych z rozmaitych stron i odległości od fotografowanego obiektu) co pociąga za sobą konieczność rozbicia filmowanej sceny na kilka faz, które fotografuje się.

Aktorzy, wybrani przez realizatora do odegrania w filmie dokumentalnym jakiegoś epizodu, powinni więc zasadniczo być sobą, a nie wczuwać się w jakąś obcą im rolę; zadaniem realizatora filmowego jest jedynie wyszukanie wśród otoczenia odpowiednich statystów — np. wśród robotników fabryki ludzi o odpowiedniej ekspresji filmowej — którzy potrafiliby zapomnieć na chwilę o obecności kamery i odtworzyć, w sposób najbardziej naturalny, drobny fragment swojego życia. Bywają wśród nich urodzeni aktorzy, którzy w sposób naturalny poruszają się przed obiektywem. Celują w tym przede wszystkim dzieci, które nie wiedzą nic o tzw. manierze aktorskiej. Natomiast ludzie, którzy próbują „grać" przed aparatem, czyniąc to bez uprzedniego aktorskiego przygotowania, popadają najczęściej w sztuczność, która potem na milę wieje z ekranu.

Aktorów do naszego epizodu, nazwanego „wypadkiem narciarskim", mieliśmy wyszukać dopiero na Kasprowym Wierchu. Byłem tak zajęty układaniem planu i ustalaniem kolejności zdjęć, czekających nas na górze, że dopiero właśnie od Myślenickich Turni przytomniej nieco przyjrzałem się otoczeniu i tak to, szybko i bez słów, porozumieliśmy się ze Zbyszkiem.

Potem poszło wszystko nadspodziewanie gładko, bo towarzyszący naszej Francuzce M-me Ch., jej mąż, okazał się narciarskim instruktorem P. Z. N. i nie tylko zgodził się na udział żony w inscenizacji epizodu z wypadkiem narciarskim, ale zaofiarował także swoją osobistą pomoc.

Wysiadając na Kasprowym Wierchu z chwiejącego się wagonika kolejki, tłumaczyliśmy po drodze p. Ch., jakie czekają ją zadania. Oczy Francuzki, urodzonej w Lionie, a przybyłej do Polski wraz z mężem po ustaniu działań wojennych, błyszczały rozbawieniem i zaciekawieniem, miała bowiem grać po raz pierwszy w filmie i to w dodatku w filmie polskim.

Kopalnia tematów

Wstępne zdjęcia z ratownikami Pogotowia Tatrzańskiego na tarasie hotelu na Kasprowym Wierchu nie trwały długo. Odkąd, zamiast wielogodzinnego uciążliwego podchodzenia, kolejka linowa w pół godziny przewozi z Kuźnic na szczyt Kasprowego brać sportową, a kocioł pod Kasprowym zrobił karierę boiska narciarskiego. Ochotnicze Pogotowie Tatrzańskie utworzyło tu stały posterunek ratunkowy, który nie narzeka na bezczynność i skutecznie interweniuje w wypadkach złamań i innych uszkodzeń cielesnych. Działalność Ochotniczego Towarzystwa Tatrzańskiego — zasłużonej Instytucji, która od 75 lat ratuje zagrożonych turystów na wszelkich tatrzańskich szlakach — wymagałaby osobnego opisu, najlepiej po prostu... filmowego. Cóż za bajeczna kopalnia tematów! Opisy i protokoły wypraw ratunkowych, to gotowe scenariusze filmowe, pełne dramatycznego napięcia. Zrealizowanie takiego scenariusza — to byłoby dopiero pasjonująca praca dla filmowca! Ale nas czekały tymczasem inne zadania.

Tadeusz Giewont, dyżurny ratownik z opaską „niebieskiego krzyża" na rękawie, z lornetką przy oczach wypatrywał „wypadek", a kamera szumiała w niezawodnych rękach Leopolda. Potem ratownicy z pustym toboganem, czyli saniami ratunkowymi, urwali się spod szczytu Kasprowego i susem zjechali po „dającą znaki" narciarkę. Jeszcze bowiem z tarasu hotelu na Kasprowym ustaliliśmy miejsce, gdzie zamierzaliśmy zainscenizować „wypadek". Była to mała platforma śnieżna na zboczu Kasprowego, upiększona właśnie naturalną bryłą zbitego śniegu, która stoczyła się ze szczytu.

Na szczęście, widzów było mało. Widzowie w czasie zdjęć, to także osobny rozdział naszej pracy; ustawiają na zawsze naprzeciwko kamery filmowej i patrzą w środek obiektywu jak urzeczeni, albo chcą we wszystkim pomagać. Tym razem był to już jednak koniec sezonu, jeden z nielicznych słonecznych dni po wielu dniach niepogody, kiedy góry pustoszeją i odpoczywają po turystach.

Inscenizacja wypadku

Panią Ch. uplasowaliśmy malowniczo na śniegu, zaplątając jej narty i nogi w jakąś niesamowitą plecionkę, znaną dobrze początkującym narciarzom. Potem przyjechały sanie z ratownikami, potem pani Ch., uniesiona krzepkimi ramionami ratowników, spoczęła na sankach ratunkowych (chłopakom oczy się śmiały do tej sceny i byliby gotowi powtarzać ją parokrotnie); zakładanie prowizorycznego opatrunku nie zajęto wiele czasu, Leopold zwijał się za kamerą, pracowaliśmy tego dnia szybko. Widziałem wprawdzie jak wyraz „bólu" na twarzy naszej Francuzki ustępuje miejsca rozbawieniu, kiedy jej lewa noga spoczęła na szynie i w mgnieniu oka nabrzmiała opatrunkiem i bandażem — ale ujęcie było od tyłu i ujmowało jedynie jej ogólną sylwetkę, bez widocznej gry twarzy. Potem delikwentka przykryta kocem i zabezpieczona sznurami przed wypadnięciem z sanek, zjechała z ratownikami w dół do wyciągu.

Zajęci dalszą realizacją robiliśmy inne przewidziane planem zdjęcia, niezbędne potem do zmontowania całości w jeden wiążący się film, kiedy doszły nas z dołu dziwnie znajome wołania o ratunek. To nasza aktorka, zapomniana przez otoczenie, jak niepotrzebny już rekwizyt, przywiązana sznurami do sanek i marznąc pod cienkim kocykiem w pozycji bez ruchu, rozpaczliwie wołała o pomoc... tym razem już naprawdę. Bardzo nam było wstyd, ale i śmiechu z tego było co niemiara.

Potem zjechaliśmy wszyscy na Halę Gąsienicową, gdzie przed starym schroniskiem Bustryckiej nakręcaliśmy scenę odpoczynku narciarzy na hali. Nakręcanie sceny, trwającej na ekranie kilkanaście sekund, zajęło nam prawie dwie godziny, gdyż słońce schowało się właśnie za chmury i sceneria górska pozbawiona była normalnej plastyki; kiedy wreszcie słonce wyjrzało na krótko, wykończyliśmy filmowanie; nie obeszło się przy tym, oczywiście, bez zbiorowego tańca pod takt walczyka, granego na ustnej harmonijce przez jednego z uczestników. Nasza Francuzka, mimo poprzedniego „ciężkiego wypadku", puściła się w tany wraz z małżonkiem. Mogła to uczynić bezkarnie, gdyż scena ta przewidziana była i weszła potem do innego filmu.

JERZY SALAPSKI